search
REKLAMA
Archiwum

SŁUŻĄCE (2011)

Karol Barzowski

15 stycznia 2018

REKLAMA

To była sobota, 25 stycznia 2009 roku. Los Angeles, rozdanie nagród Gildii Aktorów Ekranowych. Ralph Fiennes wręcza statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Wygrywa Meryl Streep za Wątpliwość. Nie widziałem wtedy jeszcze tego filmu – miał pojawił się w polskich kinach dopiero miesiąc później. Niemniej jednak Streep to klasa sama w sobie – można było śmiało założyć, że zasłużyła. Aktorka wbiega zaskoczona na scenę. Dziękuje producentom, reżyserowi, swoim partnerom na planie – stała śpiewka. I nagle krzyczy, wymachując rękami, jakby chciała zaznaczyć, że będą to niesamowicie ważne słowa: „Muszę wspomnieć też o wybitnie uzdolnionej Violi Davis – Boże, niech ktoś jej da jakąś rolę!!!”. Streep wytrzeszcza oczy, mówiąc tym samym „Jak to możliwe, że ona dotąd nie dostała nic porządnego do zagrania?!?”. Kamera pokazuje wtedy uśmiechniętą, choć nieco speszoną czarnoskórą kobietę po czterdziestce. Nigdy wcześniej jej nie widziałem.

Viola Davis… Aktorka teatralna, która nie miała szczęścia do filmu. Nawet w Wątpliwości zagrała przecież tylko w jednej scenie – nikt pewnie nie przypuszczał, że ukradnie ją samej Meryl Streep! Zaowocowało to zresztą nominacjami do niemal wszystkich najważniejszych nagród i, co za tym idzie, zapoznaniem świata z jej nazwiskiem. Bo przedtem… Ktoś mógł ją pamiętać z Solaris Soderbergha, widać ją w reżyserskim debiucie Denzela Washingtona Antwone Fisher, mignęła kilka razy w Niepokoju… Ale jej filmografię wypełniają głównie role typu sekretarka, matka z dzieckiem, pracownik socjalny, policjantka. Jej głos słychać też podczas przesłuchania Danny’ego Oceana w pierwszej scenie słynnej trylogii. To by jednak było na tyle… Nawet po apelu Meryl Streep wiele się w tej kwestii nie zmieniło. Owszem, Davis pojawiła się na dłużej niż jedną scenę w dużej produkcji, jaką było Jedz, módl się, kochaj. Jednak rola przyjaciółki bohaterki granej przez Julię Roberts była tak bezbarwna, że nawet sama Streep nie zdziałałaby tu więcej. Aż w końcu przyszedł czas na Służące. Pierwszy film, w którym dostała tak rozbudowaną, ważną rolę. Film, który jest prawdziwym popisem tej niesamowitej aktorki.

Davis gra tu Aibileen – jedną z wielu czarnoskórych służących pomagających w domach „białych państwa”. Jest rok 1963, Jackson w stanie Missisipi. Gdy Aibileen poproszona zostaje o pomoc w napisaniu artykułu o pracach domowych, nic nie zapowiada fascynującej historii, jaka wydarzy się na naszych oczach. Ale młoda, ambitna dziennikarka rozmowy o wywabianiu plam skieruje w końcu na zupełnie inny tor. Wyemancypowana dziewczyna, która sama została wychowana przez czarnoskórą służącą, nie akceptuje tego, jak traktuje się te kobiety. Choć gotują, sprzątają, piorą, opiekują się dziećmi swoich pracodawców, to nie mogą korzystać z ich toalety. Są na każde zawołanie, czasem nawet w dwóch miejscach naraz, ale nie mają co liczyć na życzliwość i szacunek. Taka ich praca, taki los, taki świat. Obie panie, wraz z innymi służącymi z Jackson, doprowadzą do wydania książki pisanej z ich perspektywy. Ale nie będzie tu miała miejsca żadna rewolucja. Kobiety nie zrzucą z siebie białych fartuszków, nie pokażą nikomu środkowego palca. Po raz pierwszy w życiu poczują się za to ważne. Poczują, że mają głos i ktoś ich słucha.

Nie lubię używać określenia „ważny film”. Ale ten taki jest. Traktuje o istotnym problemie, który dla dzisiejszego widza jest dość abstrakcyjny. Niektóre sceny Służących wydawać się mogą wręcz groteskowe. To jednak nie żaden gag, ale smutna prawda – w dodatku nie tak bardzo oddalona, jak się wydaje. Moim zdaniem szkoły zamiast na Bitwę warszawską powinny urządzać wyjścia właśnie na ten film. Bo wiedzy, którą można z niego wynieść, nie znajdziemy w podręcznikach. I wcale nie chodzi tu konkretnie o problem segregacji rasowej – raczej o współodczuwanie, szacunek do drugiego człowieka. Przecież nie jest z tym dzisiaj tak różowo. Wystarczy włączyć wiadomości…

Służące, mimo tego, że pokazują ważny temat, robią to w bezpretensjonalny sposób. Nie znajdziemy tu zbyt wielu patetycznych scen, wielkich słów wypowiadanych w takt dramatycznej muzyki. To w gruncie rzeczy prosta, pozytywna historia. A, wbrew pozorom, taki film zrobić jest niezwykle trudno. Wszystko można bowiem uprościć, przesłodzić, sprawić, że całość przestaje być szczera. Reżyser Tate Taylor zachowuje jednak odpowiednie proporcje, udanie łączy wszystkie składniki i najwyraźniej ma sporą wprawę w mieszaniu. Gdy już się wydaje, że historia przybiera zbyt sentymentalne tony, wystarczy zaledwie chwila, by się przekonać, jak bardzo się myliliśmy. Służące wzruszają, ale także śmieszą. Dają do myślenia, ale są też świetną rozrywką… Film jest dość wyważony i nawet czarno-białe charaktery okazują się mieć sporo odcieni szarości. Choć łatwo było przedstawić świat, w którym każdy biały człowiek jest zły i wyniosły, a czarny dobry i pokrzywdzony, udało się tego uniknąć. Niektórzy powiedzieć mogą, że przełożyło się to na długość filmu (prawie 2,5 godziny) i zbyt wiele wątków. Jednak, gdyby się porządnie zastanowić, żaden z nich nie wydaje się zbędny. Wręcz przeciwnie – chyba właśnie dzięki temu, że przedstawiono ich tak wiele, historia ta nie jest plastikowa. Ale żywa, wiarygodna, wywołująca prawdziwe emocje.

REKLAMA