search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

TO PRZYCHODZI PO ZMROKU. Apokalipsa w środku lasu

Krzysztof Walecki

9 lipca 2017

REKLAMA

Cokolwiek to jest, sprawia, że ciało chorego pokrywają bąble, źrenice wydają się rozlewać, przestaje on reagować na bodźce zewnętrzne, obficie krwawi, a bezpośredni z nim kontakt grozi zarażeniem. Czy w późniejszej fazie chory staje się bardziej agresywny, pobudzony, czy też zamienia się w coś potwornego – tego nie wiemy. W pierwszej scenie To przychodzi po zmroku widzimy, jak ubrani w maski przeciwgazowe oraz gumowe rękawice postaci żegnają się z umierającym starszym mężczyzną, po czym wywożą go na taczce do lasu, zabijają, zwłoki wrzucają do wykopanego wcześniej dołu, a następnie podpalają. Unoszący się czarny dym wydaje się potwierdzać śmiertelną chorobę, ale to nie jej główni bohaterowie powinni obawiać się najbardziej. Tytułowe to jest czymś zupełnie innym.

Wkrótce dowiadujemy się, że ofiarą był ojciec Sary (Carmen Ejogo) oraz dziadek Travisa (Kelvin Harrison Jr.), którzy wraz z Paulem (Joel Edgerton), mężem kobiety i ojcem siedemnastoletniego chłopaka, mieszkają w ukrytym w leśnej głuszy domu. Trzyosobowa rodzina nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym, nie wie, czy gdziekolwiek indziej jest lepiej czy gorzej, wychodząc z założenia, że wolą trzymać się z dala od kogokolwiek, a obecne miejsce jest względnie bezpieczne. Żyją według ustalonych reguł, które zakazują im wychodzenia nocą na zewnątrz, podejmowania ryzykownych działań oraz kontaktu z obcymi. Ale pewnego dnia ktoś się do nich włamuje. Mężczyzna zostaje obezwładniony, przywiązany do pobliskiego drzewa i niejako poddany kwarantannie. Po dwudziestu czterech godzinach Paul dowiaduje się, że obcy nazywa się Will (Christopher Abbott), szukał pożywienia oraz wody dla siebie i swojej rodziny, nie wiedząc, że w domu ktokolwiek mieszka. Zostaje podjęta decyzja, aby sprowadzić ich wszystkich (nie bez znaczenia jest fakt, że posiadają żywy inwentarz) i spróbować wspólnie żyć pod jednym dachem.

Wyreżyserowany i napisany przez Treya Edwarda Shultsa film reklamowany jest jako horror, choć bardziej odpowiednim określeniem pod kątem gatunkowości wydaje się dreszczowiec, dziś chętniej zastępowany angielskim thrillerem, dawniej stosowany również dla definicji bliższej kinu grozy poetyki. W przypadku To przychodzi po zmroku warto zastanowić się nad tym, z jakim gatunkiem mamy do czynienia, nie tylko ze względu na oczekiwania, jakie możemy żywić względem kolejnej apokaliptycznej opowieści o ostatnich ocalałych i ich zmaganiach z szalejącą epidemią. Nie tym razem. Fabuła skupia się na niepewnych relacjach piątki bohaterów (wraz z Willem przybywają jego żona Kim oraz ich kilkuletni synek Andrew, choć ten ostatni – pomimo kluczowej roli w późniejszych wydarzeniach – nie jest w żaden sposób stroną konfliktu), gdzie wbrew początkowej chęci współpracy i potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem, nigdy nie ma poczucia całkowitego zaufania między dwiema rodzinami. Tutaj nawet drobna sugestia, że ktoś był wcześniej z kimś nieszczery, może być iskrą dla wybuchu, tragicznego w swoich konsekwencjach. Motyw ten, znany przecież z wielu innych filmów, robi tu wrażenie, gdyż autentycznie chcemy wierzyć w dobroć drugiego człowieka, w to, że darowanie Willowi życia oraz chęć przyjęcia jego i jego rodziny podyktowana jest nie strachem lub zimną kalkulacją, lecz właśnie pokonaniem w sobie negatywnych emocji. I podobnie ma to działać w drugą stronę.

Co zaskakujące, całość oglądamy nie z perspektywy Paula lub Willa, czyli głów swoich rodzin, lecz nastoletniego Travisa, wchodzącego w dorosłość, a co za tym idzie, zmuszonego uczestniczyć w zbiorowym koszmarze rzeczywistości. W pierwszych scenach traci dziadka, później do lasu ucieka jego pies; jakby tego było mało, hormony buzują, a nowo przybyła, wciąż młoda i bardzo ładna Kim (Riley Keough) staje się obiektem zainteresowania i fantazji chłopaka. Ale te najczęściej dotyczą zarazy, śmierci, i nawet gdy erotyczna wizja zawita w jego głowie, szybko uzupełniona jest o makabryczne elementy.

Najciekawsze u Shultsa jest jednak właśnie to przechodzenie od jawy do snu, konsekwencja życia w świecie, który odbiera ci miłość, wiarę i nadzieję, a ufność w rodzicielski autorytet prowadzi do wstrząsających rezultatów. Nic dziwnego, że ujściem tego wszystkiego stają się majaki senne, a tym, co przecież przychodzi po zmroku, są właśnie sny – oniryzm zaskakująco dobrze działa z realizmem sytuacji wyjściowej, ubierając całość w bardziej horrorowy kostium. Do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy to, co oglądam, to jeszcze koszmar, czy już rzeczywistość, gdyż brutalność i fatalizm sytuacji prześcignęły kojarzone z kinem grozy obrazy.

Można się przyczepić do nagłości finału, ataku, po którym bardzo szybko przychodzi czarna plansza z napisami, ale nie powinniśmy winić za to reżysera, skoro przebudzenie po złym śnie również jest natychmiastowe. Shults jest bezlitosny dla swoich bohaterów, pokazuje, jak dużo gotowi są poświęcić dla bezpieczeństwa bliskich. A na końcu po cichu zostawia ich z własnymi myślami.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA