search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Pokłosie

Jacek Lubiński

9 listopada 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Przywalę od razu konkretami.

„Pokłosie” mogło być i powinno być wielkim, niezapomnianym i ważnym filmem. Pasikowski sprawił jednak, że jedynie to ostatnie słowo się liczy – i to tylko przez fakt wzięcia na barki mocnego, uwierającego wciąż co poniektórych tematu. I choć przyznam, że dwie główne role odegrane są świetnie, a w scenie odkopywania dokumentów w archiwum aż mi ciary przeszły po plecach, to jednak cała reszta w tym filmie leży i kwiczy. Fakt, oddam reżyserowi jeszcze to, iż pierwsza połowa filmu (tak na oko) posiada wciągający klimat thrillera, który odkrywa prawdę kawałek po kawałku. Lecz cała druga połowa niemalże to zabija. Ale po kolei…

Film nie udał się przede wszystkim technicznie. To nie film kinowy, a kolejna produkcja tv made in Poland – możecie zapomnieć o dobrym kadrowaniu i pamiętnych ujęciach, a światło i dźwięk jest dokładnie takie jak w „Klanie” i całej reszcie. Widać to choćby w scenie rozmowy jednego z braci z lekarką w lesie – cisza i spokój wokół, natura niby, a ich głosy jak ze studnia nagraniowego, jakby nie stali w lesie, tylko w hali nr 5, tuż przy mikrofonach. Albo wszystkie sceny bójek, w których kolejne ciosy brzmią, jak z kreskówek – brakuje jedynie dymków z napisami ŁUP! BUM! JEBUT! Żal. PL. Do tego dochodzą takie elementy, jak choćby kłujące w oczy CGI w scenie pożaru – po prostu auć! Panie Pasikowski, korzystający biednie z talentu Pawła Edelmana, czemu to tak nie wygląda (kadry z „Days of Heaven”, czyli filmu sprzed ponad 30 lat!)?:

I już ten fakt sprawia, że „Pokłosie” nie robi wrażenia, jakie robić powinno. Niestety, to jednak nie największy jego minus.

Tym jest scenariusz – u Pasikowskiego, jak to u Pasikowskiego, dialog jest bardzo codzienny, prosty, czy wręcz prostacki. Niby nic złego, wszak mamy polską wieś, a nie warszawską intelygencyję. Ale z czasem to razi, a widz bynajmniej nie ma wrażenia, iż ogląda dobre kino. Amerykanie mają takie fajne określenie odnośnie skryptu, jak "flow" – tutaj w dialogu tego nie uświadczysz. I choć przez większą część seansu brzmi on w miarę naturalnie, to jednak coś nie styka od samego początku. [pullquote]Ten film wręcz tonie w typowo polskim klimacie, a martyrologia wypływa z co drugiego kadru. [/pullquote]

Jeszcze gorzej, że fabuła poprowadzona jest z subtelnością filmu porno i tam, gdzie powinno być oczywiste miejsce na domysły (już abstrahując od faktu, iż tajemnica jest przewidywalna już od pierwszego wypowiedzenia słowa "Żyd"), tak, by widz sam mógł sobie w głowie wszystko poskładać i zareagować na odkrytą prawdę następująco: MATKO BOSKA!, to aktorzy wszystko muszą dopowiedzieć (nawet i po kilka razy pod rząd!) i pokazać palcem, przez co wydźwięk zwyczajnie rozchodzi się w powietrzu. I tego wrażenia nie zacierają nawet te mocniejsze sceny, jak choćby końcowa parafraza słynnej figurki, stojącej/wiszącej w każdym kościele (i już kij z tym, iż, poza nachalną symboliką, moment ten nie ma żadnego sensu). Zresztą jak niby mają to zrobić, skoro tuż po nich dostajemy kolejne banały i dopowiedzenia – tu najlepszym dowodem ostatnia scena, która jest tak zbędna, że nawet nie chce mi się jej opisywać. W Stanach takie coś mogłoby co najwyżej posłużyć za workprint – u nas rzecz jasna obwołuje się to wielkim kinem. Eh…

Tym samym doszliśmy do tego, czego obecność w filmie dziwnie neguje optymistyczna recenzja Motodufa – polskość i martyrologia. Sorry, ale ten film wręcz tonie w typowo polskim klimacie (od najbanalniejszych rzeczy, jak miejsce akcji, po te bardziej oczywiste, ale i bardziej znaczące, jak złota zasada polskiego kina: "jeśli jest źle, to będzie jeszcze gorzej"), a martyrologia wypływa z co drugiego kadru. Trudno zresztą, żeby nie było tak w filmie, który wprost odnosi się do Jedwabnego i nawet tego nie ukrywa. Owszem, mogę naiwnie wierzyć, że Pasikowski chciał z tego zrobić rzecz uniwersalną, ale mu zwyczajnie nie wyszło. To więc kolejny polski film, o polskim męczeństwie, w którym jedynie Polacy mogą się przejrzeć, bo to ich spowiedź przed samymi sobą. Lekko to kiksuje, biorąc pod uwagę, iż za Jedwabne przepraszaliśmy jeszcze za Kwaśniewskiego (a nas ani Niemcy, ani Rosjanie, ani nikt inny do tej pory nie przeprosił za grzechy przeszłości i pewnie do tego nie dojdzie…). Film bynajmniej nie jest więc antypolski (choć o zbrodni Polaków mówi i to oni są tu zepsutym owocem) – jest polski do bólu i to jest najbardziej bolesne, bo ileż można patrzeć na te same flaki z olejem?

No i ostatnie, co kłuje w oczy, jednocześnie stanowiąc gwóźdź do trumny – brak konsekwencji. Nic nie wkurza mnie bowiem bardziej, niż film nieudolnie udający coś bliżej nieokreślonego. Oto mamy polską wieś w XXI wieku (rok konkretny jest co prawda nieznany, lecz możliwości dość ograniczone) – szkoda jedynie, że Pasikowski jawi ją nam, jako totalne zadupie sprzed jakichś trzech dekad, gdzie dosłownie nic się nie zmieniło po upadku Żelaznej Kurtyny. I nie chodzi mi tu bynajmniej o mentalność (bo ta, to wciąż średniowiecze raczej), ale o przedmiotowość, życie codzienne i wszystko to, co zapełnia plan wokół bohaterów. Techniki jako takiej nie ma praktycznie żadnej – jeśli bohaterowie idą gdzieś w nocy, to używają albo zapalniczki (notabene amerykańskiej – czyżby ukryty motyw światłości Zachodu?) albo lamp naftowych. Latarka? A co to takiego? [pullquote]Jak mam niby uwierzyć w to wszystko, skoro sam twórca nie wie, co i jak chce pokazać?[/pullquote]

Idąc dalej za ciosem: w całej wsi (nie takiej znowu małej), w której większość żyje ze żniw jest tylko jeden kombajn – i to taki ostro PRLowski jeszcze. Warzywniak świeci pustkami i prócz gazet, fajek i ogonka pań do plot, dosłownie nic w nim nie ma. Pub wygląda jak zabytkowy bar mleczny, a wszelakie czynności myjąco-czyszczące odbywają się oczywiście w misce przed chałupą (w środku której zapewne woda święcona). Szkoda gadać. Jedynie w dom głównego bohatera jestem w stanie uwierzyć, bo ten „zaprzedał się” Żydom i jego wydatki mogły już dawno pochłonąć współczesną część domostwa (nic dziwnego, że żona uciekła, bo też jak tu oglądać „Taniec z gwiazdami”?). O takich rzeczach, jak komórki możemy więc zapomnieć, a świat przedstawiony to wypisz wymaluj „Konopielka”. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie takie kwiatki, jak np. wspomniana lekarka, która bez pardonu porusza się wszędzie swoim supernowoczesnym, terenowym Suzuki (seans sponsorowany, seans sponsorowany,…).

To samo tyczy się też takich spraw, jak wiarygodność bohaterów. W jednej ze scen nasi bracia idą sobie na ten przykład porozmawiać z bardzo leciwym, jednym z najstarszych we wsi jegomościem (który ma bodaj 90-tkę na karku). A my co widzimy? 60-cio, maks 70-cio latka, w dodatku buńczucznego i energicznego. I kij z tym, że kilka innych, młodszych odeń ludzi ze wsi, wygląda 20 lat starzej. Niby szczegóły, do których polscy filmowcy wciąż nie potrafią się odnieść, wciąż nie mogą upilnować, ale to właśnie w nich tkwi diabeł… Bo też i jak mam niby uwierzyć w to wszystko, skoro sam twórca nie wie, co i jak chce pokazać?

Niestety, ale „Pokłosie” wywołało u mnie głównie zdenerwowanie i irytację. Materiał był znakomity – to powinna być prawdziwa, w pełni profesjonalna bomba, którą trudno rozbroić, a wyszedł koktajl mołotowa, przed którym wystarczy się uchylić, by nie dostać w papę. Co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Pasikowskiemu te „Psy” to jednak przypadkiem się udały – wszak już sequel był lekko żenujący. Ale ma przynajmniej facet jaja i wkłada ten kij w mrowisko – jak widać po niektórych relacjach, choćby z Gdyni, efekt domina jest. I już to się liczy.

Kończąc napiszę jedynie, że nie jest to aż taki zły film, jak można by wywnioskować – przeciwnie, jest nawet angażujący, ma kilka scen perełek, które wciągają nawet mimo okropnej realizacji, a sam temat jest na tyle mocny, że przyciąga z siłą wodospadu. Szkoda jedynie zmarnowanego potencjału. I szkoda aktorów – zwłaszcza Stuhr jr. włożył w swą rolę dużo serca i energii, co widać przez każdą sekundę jego ekranowej bytności. Jeśli miałbym więc „Pokłosie” polecić z ręką na sercu, to tylko dla niego. Całą resztę warto lepiej dwukrotnie przemyśleć. To bowiem jeden z tych ważnych filmów, które są ważne „bo tak”, a nie przez ich faktyczną wartość. Kto wie, czy nie lepiej zmarnować te dwie godziny życia na trzepanie dywanu – bo co, jak co, ale z „Pokłosia” nic nowego się nie dowiecie, a jego toporność może Was jedynie przyprawić o nową parę wrzodów albo wodogłowie. Warto?

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA