search
REKLAMA
Kino klasy Z

BLOOD AND CARPET – Kino klasy Z

Jarosław Kowal

4 czerwca 2015

REKLAMA

Związek pomiędzy krwią a dywanem ma w filmie długą historię. Dłuższą niż ładunki wybuchowe z wyświetlaczami ledowymi (bo przecież zamachowcom zależy na tym, żeby każdy dokładnie wiedział, kiedy nastąpi eksplozja), angielski akcent z rzezimieszkami i aspołeczne zachowania z talentem artystycznym. Po raz pierwszy jednak połączenie to stało się – dosłownie – punktem wyjściowym dla scenariusza, a rezultat jest zaskakująco dobry.

[quote]„Blood and Carpet” to czarno-biały film z dreszczykiem o budżecie w wysokości marnych trzech tysięcy funtów. Standard klasy Z.[/quote]

Kwota ta nie została jednak zainwestowana w zwierzęce organy i syrop kukurydziany, ale w niezbędne minimum do przedstawienia interesującej fabuły. Nie pryskajcie na ekrany clinexem, dobrze przeczytaliście. Najwyraźniej w czasach gigantycznych kubłów coli, jeszcze większych multipleksów i gargantuicznych wybuchów w 3D ostoją filmu opartego o treść są tanie produkcje grozy. Jakość i liczba dialogów, padających w trakcie nieco ponad sześćdziesięciu minut, powinna zawstydzić twórców wszystkich siedmiu części „Szybkich i Wściekłych”. Ich postacie są jak jeden wielki, zbiorowy Hodor w porównaniu z monologiem pułkownika Hansa Landy. Dla widzów, którzy wyssali popcorn z mlekiem matki, rozgrywanie akcji przede wszystkim na poziomie werbalnym może być męczące, ale warto się przełamać i wciągnąć w świat Grahama Fletchera-Cooka.

blood1

Podobnie jak w recenzowanym niedawno „Headless”, reżyser traktuje widza jak odnalezionego w bryle lodu człowieka przeszłości, któremu chce zaoszczędzić szoku w zetknięciu z realiami początki XXI wieku. Tłem dla historii jest robotnicza dzielnica Londynu z lat 60., a jej wiarygodności nie da się podważyć: ubiór, wyposażenie domu, nawet akcent (wczesne stadium dzisiejszego cockney’a) zostały perfekcyjnie dopasowane.

Najważniejszym składnikiem jest jednak znakomita gra aktorska, czyli składnik deficytowy w większości podobnych produkcji. Annie Burkin, Billy Wright i Frank Boyce – nie szukajcie tych nazwisk w pamięci, nie znacie. Nikt ich nie zna, a jednak dysponują imponującym warsztatem. Burkin w roli Ruby kradnie każdą scenę – gra całym ciałem, ale z umiarem, jakiego zazwyczaj brakuje żądnym popisów debiutantom. Nie sposób jednoznacznie ocenić, czy wciela się w postacią negatywną czy pozytywną, bez dwóch zdań jest natomiast intrygująca. Jej męża, granego przez Wrighta, również wyposażono w tę dwuznaczność – kamera chwyta go tak, aby sprawiał wrażenie drapieżnika czyhającego na właściwą chwilę do ukazania swojej prawdziwej, morderczej natury. Z drugiej strony jego słowa i zachowania zazwyczaj nacechowane są wielkim uczuciem do małżonki. Postać Boyce’a jest z kolei w niemal komiksowy sposób ZŁA do szpiku kości. Czuć w nim jednak bardziej odrażające wyrafinowanie właściwe dla Jokera niż czystą, atawistyczną agresję spod znaku Salomona Grundy’ego. Nie ma w obsadzie żadnej przeciwwagi – postacie są albo podejrzane i potencjalnie niebezpieczne, albo w sposób oczywisty wrogie.

tumblr_mrhq17dVFa1rsmy2zo1_1280

Nazywanie „Blood and Carpet” horrorem jest niewielkim nadużyciem, bo dopiero w ostatnich scenach pojawiają się elementy charakterystyczne dla gatunku.

[quote]Sposób budowania napięcia i konstrukcja akcji przypomina bardziej thrillery Alfreda Hitchcocka.[/quote]

Pominięto wprawdzie niezbędny składnik, czyli wrzucenie widza w centrum wydarzeń, ale tylko po to, aby wykreować MacGuffina, czyli coś bliżej nieokreślonego, wokół czego kręci się cała fabuła. W tym wypadku są to zwłoki niezidentyfikowanego człowieka oraz zakrwawiony przez nie dywan. Tożsamość trupa nie ma większego znaczenia, liczy się szaleństwo, w jakie powoli popadają głównie bohaterowie w wyniku bezradności wobec trwałego połączenia tytułowych przedmiotów. Ruby i Lyle są przy tym szczerzy, rozszarpywani przez skrajne emocje i próbują nie przestać się kochać na swój dziwaczny sposób.

Blood and Carpet1

Zdarzają się takie tygodnie, kiedy wpadam w pętlę oglądania horrorów przerażających przede wszystkim swoją głupotą i żenującym wykonaniem. Obejrzenie „Amityville Death House”, „Story of Eva” i „The Burning Dead” jeden po drugim wzbudza wątpliwości, po co właściwie marnować czas na filmy klasy Z.

„Blood and Carpet” przypomina natomiast, że czasami dotarcie do prawdziwego skarbu prowadzi przez długą i cuchnącą drogę w bagnie miałkości. Jeżeli chcecie pójść na skróty, to bierzcie ten film w ciemno.

REKLAMA