search
REKLAMA
Recenzje

QUIGLEY NA ANTYPODACH. 30 lat od premiery

Dawid Konieczka

24 listopada 2020

REKLAMA

Tyle że wbrew domysłom Quigleya nie chodzi o wyeliminowanie z okolicy psów dingo, ale Aborygenów – a wszystko w jawnej służbie Jej Królewskiej Mości. W końcu protagonista jest przybyszem z Ameryki i z pewnością ma doświadczenie w „cywilizowaniu” niecywilizowanego ludu. Simon Wincer pozwala wówczas przemówić czynom bohatera swojego filmu – zaraz po wzmiance o mordowaniu rdzennych mieszkańców Australii Quigley wyrzuca Marstona przez drzwi jego własnego domu. Po nieudanej próbie rozwiązania problemu z amerykańskim przybyszem niedoszły pracodawca rozpoczyna na niego polowanie, ale ten nie pozostaje dłużny, wycinając w pień kolejnych ludzi Marstona, zbliżając się do konfrontacji z nim, jak również stając się nieuchwytnym obrońcą Aborygenów.

Quigley może zatem wydawać się kowbojem nie do końca klasycznym, czego oczekiwał Marston. To już reprezentant westernu świadomego ludobójstwa dokonanego na Indianach i stającego po ich stronie. Z tym że Wincer nie wykorzystuje sprzeciwu wobec prześladowania tubylców do opowiedzenia poważnej, zaangażowanej historii (może poza kilkoma naprawdę przejmującymi scenami rzezi Aborygenów). Quigley na Antypodach to w rzeczywistości film złożony z całej gamy rozmaitych schematów zaczerpniętych zarówno z tradycyjnej poetyki westernu, jak i święcącego wówczas triumfy kina przygodowego. Tytułowy kowboj jest więc postacią po prostu doskonałą. Krystalicznie czystą moralnie, o silnym poczuciu sprawiedliwości, stającą w obronie słabszych, kobiet oraz nękanych tubylców. Quigley to bohater, któremu udaje się absolutnie wszystko, wykazuje się niesamowitym sprytem i szczęściem – nawet ranny, poobijany, wystawiony na działanie zabójczego upału na australijskiej pustyni nie traci umiejętności trafiania do celu z nieprawdopodobnych odległości.

Alan Rickman w filmie Quigley na Antypodach

Sztampowe i przewidywalne są również zabiegi fabularne. Dla przykładu początkowy brak porozumienia między Quigleyem a jego dość przypadkową towarzyszką podróży, wspomnianą już Szaloną Corą (Laura San Giacomo), z czasem przemienia się w miłość, a finałowa konfrontacja jest tak schematyczna, że aż niedorzeczna. Trzymając bohatera w garści, Marston oczywiście za dużo gada i doprowadza do bezsensownego pojedynku, zamiast po prostu zakończyć sprawę jednym celnym strzałem.

Brzmi to wszystko jak lista zarzutów wobec Quigleya na Antypodach. Wtórność wytykała mu zresztą większość krytyków, widzowie zaś nie walili drzwiami i oknami do kin. Czy to sprawia, że seans filmu Wincera nie należy do przyjemnych? Wręcz przeciwnie – chociaż jest to dzieło mało oryginalne, to jednak bardzo sprawnie zrealizowane. Quigley czerpie bowiem przede wszystkim nie z zabiegów typowych dla westernu, lecz kina Nowej Przygody – na przełomie lat 80. i 90. najciekawsze perypetie przeżywał Harrison Ford, a nie John Wayne. Pełno więc tu świetnych, widowiskowych scen przepełnionych adrenaliną, sympatycznych utarczek słownych między Quigleyem i Corą czy kilku humorystycznych momentów, a wszystko podbudowane niemalże niemilknącą, podkręcającą emocje muzyką Basila Poledourisa. Quigley na Antypodach nie był nową nadzieją dla westernu, ale jako przyjemny film awanturniczy sprawdza się bardzo dobrze.

Laura San Giacomo w filmie Quigley na Antypodach

Do kina awanturniczego potrzeba kogoś, kto nadaje się na awanturnika. Wybór Toma Sellecka okazał się oczywiście strzałem w dziesiątkę. Aktor z jednym z najsłynniejszych wąsów Hollywood wprost kipi charyzmą oraz specyficznym urokiem i znakomicie sprawdza się w każdej scenie – kiedy Quigley musi komuś przyłożyć, rzucić szarmanckie spojrzenie, ale też pokazać wrażliwszą stronę, gdy na przykład Szalona Cora ujawnia swoją tragiczną przeszłość. Wcielająca się w tę złamaną kobietę Laura San Giacomo nie ustępuje zresztą Selleckowi. Jest wspaniale naturalna, pełna energii, lecz kiedy trzeba, świetnie oddaje skrywany żal swojej bohaterki. San Giacomo i Selleck stworzyli tu znakomity duet i kto wie, czy bez nich Quigley nie byłby dzisiaj znacznie bardziej zapomniany.

Czy warto zatem wrócić po 30 latach do XIX-wiecznej Australii wraz z wąsatym mścicielem? Zdecydowanie tak, ale przedtem należy zrewidować swoje ewentualne oczekiwania. Quigley na Antypodach może zapewnić całkiem przyjemny seans miłośnikom westernów i jeszcze przyjemniejszy sympatykom lekkiej oraz emocjonującej, choć dosyć prostej, przewidywalnej przygody. No i tym, którzy chcą zobaczyć wówczas jeszcze nieznanego, młodziutkiego Bena Mendelsohna z rudą czupryną.

Dawid Konieczka

Dawid Konieczka

W kinie szuka przede wszystkim kreatywności, wieloznaczności i autentycznych emocji, oglądając praktycznie wszystko, co wpadnie mu w ręce. Darzy szczególną sympatią filmy irańskie, science fiction i te, które mówią coś więcej o człowieku. Poza filmami poświęca czas na inną, mniej docenioną sztukę gier wideo, szuka fascynujących książek, ogląda piłkę nożną, nie wyrasta z miłości do paleontologii i zastanawia się, dlaczego świat jest tak dziwny. Próbuje wprowadzać do swojego życia szczyptę ekologii, garść filozofii i jeszcze więcej psychologii.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA