POLOWANIE NA CZERWONY PAŹDZIERNIK. 30 lat od wypłynięcia
Znamienne przy tym, że dla całego tego projektu upadek komunizmu niewiele w sumie zmienił. Jak przekonywało z przymrużeniem oka późniejsze GoldenEye, które zgrabnie wyprowadziło Jamesa Bonda zza żelaznej kurtyny, Rosja może i stała się krajem prawdziwych możliwości dla prostych ludzi. Lecz napięcie pomiędzy oboma mocarstwami bynajmniej nie upadło wraz z obalanymi masowo pomnikami Stalina i Lenina. Olbrzymi sukces Czerwonego Października (ponad dwieście milionów w amerykańskiej walucie, przy zaledwie trzydziestu bańkach budżetu) okazał się ponadczasowy. Pozytywny odzew byłby w jego przypadku pewny zarówno przed zburzeniem berlińskiego muru, jak i teraz – trzydzieści lat po premierze mającej miejsce niespełna dekadę po nie mniej słynnym Okręcie, który w polskich kinach ukazał się… dziewięć miesięcy później. Nic więc dziwnego, że, przynajmniej z perspektywy czasu, film McTiernana nadal pozostaje wykładnikiem, do którego równać muszą inne podwodne batalie. I jakkolwiek tych nie brakuje, bo X muza uwielbia historie o grupie spoconych facetów ciasno upchniętych na dnie morza w pływających puszkach (tylko w ostatnich dwóch latach mieliśmy trzy takie produkcje), to wciąż jest on niedoścignionym ideałem kina na granicy dekompresji.
Ideałem wiernym w dodatku materiałowi źródłowemu, bo Polowanie na Czerwony Październik niemal od początku do końca nie kłóci się z powieścią. Pomija oczywiście kilka pobocznych wątków, jak choćby udział w akcji sił Jej Królewskiej Mości, których brak nie tylko zwiększa poczucie amerykańskiej zajebistości, lecz, przede wszystkim, płynność akcji. Niektóre wydarzenia filmowcy też odpowiednio udramatyzowali, aczkolwiek patrząc na to, co Hollywood potrafi wyprawiać na ekranie z książkami, są to detale niemające wpływu na odbiór ogółem wzorcowej adaptacji literek. Wbrew pozorom niełatwych do przełożenia na język kina, bo piętrzących się od technicznych opisów i szczegółów. Jako zapalony miłośnik tematu oraz niedoszły wojak (odmówiono mu służby ze względu na słaby wzrok) Clancy stworzył na tyle realistyczną fikcję, że zyskała ona poklask nawet w admiralskim środowisku.
Podobne wpisy
Ta estyma przełożyła się potem na film, który wojsko chętnie wspomagało, dając ekipie dostęp (ograniczony, ma się rozumieć) do maszyn, ludzi i treningów oraz po cichu licząc na powtórkę z sukcesu Top Gun, który lotnictwu na lata zapełnił akademie. Z oczywistych względów marynarka nie cieszyła się równym oblężeniem po premierze Polowania na Czerwony Październik. Mimo podobnych celów i bliźniaczej genezy to wszak o wiele bardziej klasyczny, wręcz staroświecki film – zarówno pod względem narracji, jak i atmosfery. Poważniejszy także w wymowie od podniebnych tricków Toma Cruise’a i spółki. I zdecydowanie nie tak szybki. Lecz, paradoksalnie, o wiele bardziej rozrywkowy. O wartości nie wspominając.
Tą największą pozostaje nie tylko odwzorowanie peryskopowej rutyny dnia codziennego i niecodziennych wydarzeń na miarę III wojny światowej, co powołanie do życia jednego z herosów współczesnej kinematografii – Jacka Ryana. To Clancy’ego biurowy odpowiednik agenta 007, czyli niechętnie działający w polu analityk CIA. I prawdziwy bohater tego filmu, nawet jeśli pozostający nieco w cieniu żywej legendy Ramiusa/Connery’ego. Po tym, jak Kevin Costner odrzucił rolę, z werwą i wyczuciem w Ryana wcielił się będący u szczytu formy Alec Baldwin. Tym samym stał się dla studia Paramount tym, czym Connery był kiedyś dla wytwórni MGM – pierwszym odtwórcą charyzmatycznego bohatera całej serii filmów. W przeciwieństwie jednak do słynnego Szkota, który pozostaje ikonicznym, a dla wielu jedynym słusznym Bondem, Baldwin dzierży raczej symboliczną pozycję pioniera, którego w debiutanckiej przygodzie przysłonił osiwiały James paradujący w mundurze wroga, a w kolejnych wygryzł ze stołka Indiana Jones w krawacie.
W późniejszych dwóch odsłonach, które już mocno skupiały się na Ryanie i jego rodzinie (tutaj zaledwie zarysowanej), został nim Harrison Ford. Ta roszada spowodowana była zbyt wygórowanymi żądaniami finansowymi Baldwina, który w dodatku musiał zrezygnować z kontynuacji na rzecz innych zobowiązań. Wtedy Ford z ochotą przyjął angaż, który przed laty odrzucił z uwagi na będącego w centrum wydarzeń Ramiusa (żeby było śmieszniej, tego z początku grał Klaus Maria Brandauer). Na podobnych zasadach za kamerę nie wrócił już ani McTiernan, który wraz z Connerym kręcił Uzdrowiciela z tropików, jakby dla zasady znów rezygnując z możliwości nakręcenia sequela swojego wielkiego hitu (Szklaną pułapkę 2 porzucił na rzecz Polowania…), ani autor zdjęć Jan de Bont, który wpierw zajęty był na planie Nagiego instynktu oraz Zabójczej broni 3, a potem zaczął szykować własny debiut reżyserski, czyli Speed.
Taki rozwój wydarzeń sprawił, że to właśnie Ford na dobre zdefiniował Ryana, którego mógł dodać do bogatego zestawu innych kultowych postaci w swoim résumé. A Baldwin, choć udało mu się zagrać w części uważanej powszechnie za najlepszą i najciekawszą fabularnie, jest dziś po prostu jednym z pięciu aktorów, którzy na przestrzeni lat byli Ryanami niejako swoich czasów i przyzwyczajeń – odpowiednikiem George’a Lazenby’ego lub, bardziej chyba akuratnie, Timothy’ego Daltona w świecie MI-6. Trochę szkoda, bo tak jak oni sprawdził się doskonale i z pewnością mógł w kolejnych odsłonach tylko rozwinąć skrzydła. Z kolei Fordowi nie udało się tym razem stworzyć solidnej, spójnej trylogii z danym bohaterem, którego z upływem czasu i przebytymi milami postanowiono stosownie odmłodzić na nowy wiek. Zresztą Clancy od początku uważał go za „zbyt starego” do roli.