search
REKLAMA
Archiwum

OSADA (2004)

Darek Kuźma

9 stycznia 2018

REKLAMA

UWAGA! TEKST ZAWIERA SPOILERY FILMU, WIĘC JAK KTOŚ NIE OGLĄDAŁ, TO NIECH NIE CZYTA!

Wyszedłem z kina z jedną myślą – że jest to największy zawód tego roku. Shyamalan zakpił sobie z widzów. Jego wielki blef służy nie po to, by po raz kolejny zaskoczyć fanów, nie po to, żeby się o jego filmie mówiło, tylko po to, żeby napchać kabzy sobie i producentom oraz co najważniejsze dać jeść swojemu nabrzmiałemu ego.

Cała kampania promocyjna to jedna wielka ściema, poczynając od trailera, który sugeruje horror, idąc poprzez nazwiska aktorów wymienionych jako główne postacie w filmie (Phoenix rzeczywiście może być postacią pierwszoplanową męską, ale Brody i Hurt to jedynie drugi plan, a o Weaver nie ma co wspominać, bo została użyta jedynie jako przynęta. To samo kilka lat wcześniej zrobiono w Odwiecznym wrogu, gdzie na końcu napisów pojawiało się “with Ben Affleck”, a był jedną z głównych postaci filmu), na samym filmie i jego końcówce kończąc. Shyamalan, jadąc na swojej opinii genialnego reżysera budującego przez cały swój film napięcie, które nieuchronnie prowadzi do zaskakującego finału przewracającego wszystko do góry nogami, olał wszystkich swoich fanów, nakręcając zakończenie bzdurne i śmieszne, które, możecie wierzyć lub nie, przewidziałem mniej więcej w połowie filmu…

A więc wyszedłem z kina z myślą, że to największy zawód tego roku i że na Shyamalana do kina więcej nie pójdę, a najwyższa ocena, jaką mogę postawić temu filmowi, to 4/10. Ale w kinie byłem wczoraj i w ciągu tego czasu mój pogląd na film się trochę zmienił. Po przemyśleniu niektórych spraw zdałem sobie sprawę, jaką krzywdę Shyamalan wyrządził sobie i filmowi tym wielkim blefem. Bo to nędzne zakończenie po prostu przesłania cały film, wszystkie jego zalety i genialne rozwiązania. W zasadzie większość osób idących na ten film spodziewa się horroru, ewentualnie mocnego thrillera, który doprowadzi ich w mniejszym lub większym stopniu do nerwowego oglądania się przez ramię po nocach. I właśnie to może sprawić, że na następny film Shyamalan nie zdoła ściągnąć takich tłumów jak zwykle, bo ludzie, zawiedzeni przez Osadę, nie dostrzegając drugiego dna filmu, będą po prostu woleli poczekać, aż wyjdzie na VHS/DVD, żeby nie tracić kasy i wielkich oczekiwań. Będzie się musiał MNS bardzo postarać, żeby odzyskać zaufanie ludzi do siebie, a co za tym idzie, będzie musiał wrócić do korzeni i postarać się zrobić kolejny film w stylu Szóstego zmysłu czy Niezniszczalnego, co doprowadzi do powrotu do tego, od czego tak bardzo chciał nakręceniem Osady uciec… I tak zaciska się powoli pętla na szyi reżysera, bo co by nie zrobił, to i tak będzie źle…

Ale może teraz o samym filmie i o tym, co na plus. Przede wszystkim jego wielowymiarowość. Jest tu piękna historia miłosna (genialna i zarazem najlepsza moim zdaniem scena w filmie, kiedy Ivy wyciąga rękę w ciemność, oczekując na Luciusa), jest tragedia, jest wreszcie filozoficzna przypowieść o utopijnym świecie i utraconej niewinności. Wszystko to ukryte pod płaszczykiem suspensu i horroru. Jest też znak firmowy Shyamalana, czyli zaskakujący punkt zwrotny, a w zasadzie to trzy takie punkty – zasztyletowanie Luciusa, pokazanie Ivy ubioru potworka przez ojca oraz końcowe minuty filmu, ale tak naprawdę to ten pierwszy jest tutaj największym zaskoczeniem, punktem zwrotnym zmieniającym oblicze świata przedstawionego, wreszcie punktem, po którym Shyamalan zaczyna się robić przewidywalny. Bo przecież po pokazaniu kostiumu stworka (który swoją drogą wygląda niesamowicie nędznie i momentami śmiesznie, i moim zdaniem powinien być o wiele lepiej dopracowany, chociaż z drugiej strony chyba tak miało być) od razu człowiek zaczyna się zastanawiać. Hmm… jeżeli nie ma potworów w lesie, to co starszyzna ukrywa?

I zaczyna się powoli wszystko układać, prowadząc do tego feralnego zakończenia, które tak bardzo przesłoniło mi cały film. Ale teraz jestem niemal pewien, że to właśnie tak miało być! Shyamalan tak utkał sieć wydarzeń, żeby widz się przyzwyczajał do tego, co zobaczy na końcu. Poszedł tą ścieżką nie żeby zakpić z widzów, ale żeby im powiedzieć “STOP, nie oczekujcie ode mnie tylko coraz to bardziej pokombinowanych zakończeń, ja jestem reżyserem filmowym, który ma coś więcej do powiedzenia niż tylko straszenie”. Dzięki temu zabiegowi Shyamalan przez pierwszą część filmu (do pokazania stroju) buduje gęsty, sugestywny klimat, tworząc wspaniałe obrazy okraszone piękną muzyką Howarda, budując powolutku napięcie i suspens, pokazując relacje między bohaterami, które tylko z pozoru wyglądają na proste. Właśnie to, że zrezygnował ze straszenia i końcówki, pozwoliło mu pięknie rozbudować postacie, tworząc ludzi z krwi i kości, ze swoimi problemami i słabostkami, postacie w większości tragiczne, co wychodzi dopiero na końcu…

Poza środkami wyrazu Shyamalan miał do pomocy doborowe towarzystwo, które wcieliło się w co ważniejsze postacie osady. Zacznijmy od Joaquina Phoenixa, który miał przed sobą nie lada wyzwanie. Ponieważ jego bohater jest typowym milczkiem, musiał posługiwać się mimiką twarzy (świetnie ukazuje to scena, w której uhahana Judy Greer wyznaje mu, że się w nim kocha i chce wyjść za niego za mąż, a on na nią patrzy jakby wypalonym i obojętnym, a zarazem przepraszającym wzrokiem). Uważam, że udało mu się sprostać temu wyzwaniu. Nie jest to może rola tak wybitna, jak Commodus, ale jak najbardziej wiarygodna.

Następnie William Hurt, którego zawsze uważałem za bardzo dobrego aktora. Tutaj dostał także nie lada wyzwanie (wprawdzie dopiero w drugiej części filmu), może nawet trudniejsze od Phoenixa. Edward Walker to postać najbardziej tragiczna – człowiek, który jest głównym pomysłodawcą osady, człowiek, który chciał uciec od trudów i bólu życia we współczesnym świecie na rzecz spokojnej koegzystencji w zgodzie z naturą, wreszcie człowiek, którego dobre intencje odwracają się przeciwko niemu. Edward Walker to człowiek rozdarty pomiędzy powinnością wobec przyjaciół, z pomocą których wprowadził swój niesamowity plan w życie, a ratowaniem życia i niewinności, które tak bardzo chciał chronić, zakładając osadę. Hurt jest dobry w swojej roli, aczkolwiek gra nierówno. Są momenty, w których za bardzo szarżuje, ale są też takie, które świadczą o jego kunszcie aktorskim (scena przekonywania starszyzny do wypuszczenia Ivy do lasu).

Kolejny jest Adrien Brody – ci, którzy uwielbiają Pianistę, mogą nie polubić jego nowego wizerunku lekkiego wariata, który jest głównym sprawcą nieszczęścia. Brody ma dwie twarze w tym filmie – kiedy jest w miarę normalny, oraz dokładnie na odwrót (na zmianę cieszy się, płacze itd.) i to właśnie ta druga strona jego postaci wychodzi mu lepiej i jest warta zapamiętania. Sigourney Weaver razem z Brendanem Gleesonem to niestety postacie dwuwymiarowe i nie dane im było pokazać jakiegokolwiek aktorstwa. Na sam koniec zostawiłem sobie główną bohaterkę. Bryce Dallas Howard (córka Rona Howarda) jest najjaśniejszym punktem tego i tak świetnego filmu. Wykreowała osobę niewidomą, walczącą o swą miłość, pokonującą strach w imię swoich wartości. Panna Howard jest naprawdę niewiarygodna i ciężko oderwać od niej wzrok. Mam nadzieje, że przed nią wielka kariera, bo to, co pokazała w Osadzie. to oznaka wielkiego talentu na miarę Natalie Portman w Leonie.

Jedno jest dla mnie pewne – jest to pomimo swoich kilku drobnych wad arcydzieło M.Nighta Shyamalana, które jest o wiele lepsze od Znaków i Niezniszczalnego, a co najmniej równie dobre jak Szósty zmysł. Na razie stawiam te dwa filmy na równi, ale coś mi się zdaje, że to się może zmienić na korzyść Osady. Film zdecydowanie dający do myślenia, film, co do którego sprawdza się zdanie “Nic nie jest tym, czym się wydaje być”. Osada nie jest nieudanym straszakiem i zmierzchem dobrze zapowiadającego się reżysera, takie jest jedynie pierwsze wrażenie – to początek jego nowo obranej drogi tworzenia filmów…

Tekst z achiwum film.org.pl.

REKLAMA