OMEN. Niepotrzebny remake wybitnego horroru

Idea przyświecająca tworzeniu filmowych remake’ów jest niemal tak stara, jak samo kino: kasa, kasa, i jeszcze więcej kasy. Tym razem obok tego odwiecznego motywu pojawił się jeszcze jeden w postaci niecodziennej daty: 06/06/06. Żaden rozsądny hollywoodzki producent takiej okazji przepuścić nie mógł, więc pomysł na premierę filmu o apokaliptyczno – satanicznej tematyce był tylko kwestią czasu. Nie od dziś wiadomo, że kino zza oceanu cierpi na twórczą impotencję, a ponieważ ryzyko fiaska w ostatnich latach też jakby się powiększyło, postawiono więc nie tylko na sprawdzony temat, ale wręcz na gotowy scenariusz sprzed lat. Pech chciał, że trafiło na dzieło wyjątkowe, jedno z najwybitniejszych dokonań horroru w historii kinematografii, Omen Richarda Donnera z 1976 roku według scenariusza Davida Seltzera.
Podobne wpisy
Remake był Omenowi potrzebny jak, nie przymierzając Psychol, Psychozie Hitchcocka. Ale stało się. Jako fanatyczny wielbiciel oryginału chciałbym napisać, że wersja AD 2006 to filmidło nieudane, ale w tym przypadku z bólem muszę przyznać, że jednoznaczne jej potępienie byłoby tyleż krzywdzące, co grubo przesadzone. Najważniejszym pozytywem, który trudno pominąć jest fakt, że w przeciwieństwie do innych, tak modnych ostatnio, przeróbek, w tym przypadku w zasadzie nie zmieniono scenariusza. Jego autorem pozostał David Seltzer, a zmiany są dosłownie kosmetyczne, co powoduje, że film zachowuje zbliżone do oryginału tempo i oczywiście zasadniczą historię. Trudno wprawdzie doszukać się innych szczególnych cech, które świadczyłyby na jego korzyść, ale całość prezentuje się przyzwoicie – rzemieślnicza robota na solidnym średnim poziomie wystarczającym do tego, żeby śmiało powiedzieć, że nie bezcześci pamięci oryginału sprzed trzydziestu lat. Nie oznacza to bynajmniej, że jest pozbawiony wad. Najważniejszą z nich, pozostawiającą największy dysonans, długo odczuwalny po seansie to dobór aktorów do głównych ról. Mając w pamięci Gregory’ego Pecka jako ambasadora Thorne’a i Lee Remick jako jego żonę nie sposób od razu zaakceptować Lieva Schreibera i Julii Stiles. Gdzież Schreiberowi do aktorskiej charyzmy Pecka? Stosunkowo młody Liev nie wygląda jak dyplomata i nie zachowuje się jak dyplomata. Choć stara się bardzo, widz ma wrażenie, że lada moment wyciągnie spod płaszcza automat i zacznie strzelać. Julia Stiles, której tym razem oszczędzono nadmiaru makijażu jest z kolei zbyt młoda i zbyt mało zaangażowana jak na kochającą matkę.
Szkoda, bo dobór aktorów drugiego planu okazał się strzałem w dziesiątkę. David Thewlis w roli Keitha Jenningsa (w oryginale David Warner) – pechowego fotoreportera, sprawdza się doskonale, a nawiedzony ksiądz Brennan to kolejna perełka do katalogu epizodów Pete’a Postlethwaite’a (w oryginale Patrick Throughton). Dla mnie jednak największym zaskoczeniem okazało się obsadzenie Mii Farrow w roli pani Baylock. Kto widział oryginał ten wie, że opiekunka Damiena to bodaj najbardziej demoniczna postać filmu, kto wie, czy nie bardziej od samego Antychrysta. Przyznam, że w kontekście właśnie tej postaci, obsadowa bezczelność twórców tej wersji Omenu w pierwszej chwili aż wcisnęła mnie w fotel. Nie dlatego, że Mia Farrow wydała mi się złym wyborem, ale dlatego, że w tym momencie dla każdego wielbiciela horroru stało się jasne, do jakiego słynnego poprzednika twórcy piją, a to uznałem za bezczelne nadużycie. Po chwili refleksji jednak doszedłem do wniosku, że nie lada odwagi wymagało tak oczywiste nawiązanie do Dziecka Rosemary Romana Polańskiego, który od blisko czterdziestu lat stanowi niedościgły gatunkowy wzór dla produkcji tego typu. Mimo, że samo nawiązanie wydawało się nie do końca na miejscu i jednak stanowczo na wyrost, to pojawienie się Mii w roli opiekunki Antychrysta musiało wywołać dreszczyk emocji w każdym, kto choć trochę orientuje się w historii gatunku.
Fabularnych niespodzianek na szczęście udało się uniknąć, choć szerzej nieznany reżyser John Moore niestety nie oszczędził nam “upiększaczy” w postaci kilku brutalnych scen i wizji, których w wersji Donnera nie było. Pozwolę sobie jednak złożyć to na karb dostosowania wizualności filmu do dzisiejszych potrzeb przyzwyczajonej do szokowych efektów amerykańskiej publiczności. Oryginalny “Omen” miał jeszcze jeden element trudny do podrobienia, któremu nowy reżyser nie podołał – przenikający każdą minutę filmu klimat strachu i zagrożenia. Klimat budowany nie gwałtownymi, brutalnymi efektami, lecz subtelnie wysnuwany z fabuły scena po scenie aż do dramatycznego finału.
Dalej twierdzę, że bliski arcydziełu film Donnera nie potrzebował i nie potrzebuje przeróbek, niemniej krzywdzącym byłoby twierdzenie, że naśladownictwo Moore’a jest filmem złym. Jednak za parę lat, gdy ktokolwiek wspomni o Omenie, nikt już nie będzie pamiętał o tym, że szóstego dnia, szóstego miesiąca, szóstego roku trzeciego tysiąclecia miał swoją premierę film, który próbował mu dorównać.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2006)