JULIUSZ. Mnie śmieszy, co poradzę? (recenzja na TAK)
Stand-up
Na pewno jest tak, że klimat stand-upowy jest wyczuwalny. Jest to historia, która mogłaby być opowiadana ze sceny przez Abelarda Gizę, bo wiele tu pojedynczych scenek perełek puentowanych w zaskakujący sposób (absurdalnie, wulgarnie, rubasznie, slapstickowo, słodko-gorzko), choć całość jest wpleciona w większą historię, mającą określone tło i swoich bohaterów. Czy to źle, że Juliusz korzysta ze schematów stand-upowych? Ja tę formę uwielbiam, a artystów bardzo cenię za błyskotliwość dowcipu, bardzo często inteligencję, a nade wszystko za brak kabaretowej głupkowatości. Tną słowem niczym mieczem, bazują na zabawnej konsternacji i świadomie bawią się ludzkimi słabościami.
Echa inspiracji
Z pewnością czuć w Juliuszu kino Judda Apatowa, trochę Noah Baumbacha, odrobinę Michaela Showaltera, czyli widać wielkie serce do opowiadania o ludziach ułomnych, niedoskonałych, którzy zasługują – także w swoich oczach – na więcej od tego świata. Życzliwie, z miłością i z ciepłem, którym nie szkodzi głośno rzucona kurwa bądź skromny bąk. Gdy więc Jan mówi, że to zbiór luźno ze sobą powiązanych skeczy, a nie pełnoprawna historia, to ja widzę bezpretensjonalną historię miłosną, w której słychać echa świetnych jankeskich niezależnych komedii w rodzaju 500 dni miłości, Napoleona Wybuchowca, I tak cię kocham, Funny people, Bezdroży, Kiedy Harry poznał Sally, Annie Hall, serialu Love czy Specjalisty od niczego. Niejednokrotnie są one oparte na epizodyczności, która nie umniejsza poczucia obcowania z koherentną całością. W Juliuszu to miłość pomiędzy dwojgiem ułomnych – w taki czy inny sposób – osób oraz relacje rodzinne głównego bohatera, które determinowały dotychczasowe życie oraz wpływają na bieg obecnego. Jest to więc opowieść o czymś, o kimś, z pewnymi obowiązkowymi zwrotami akcji (bo to również film, któremu gatunkowo najbliżej do komedii romantycznej) i zaskakującymi woltami fabularnymi, które jednak nie walczą o tę część mózgu domagającą się wysublimowanej i erudycyjnej uczty.
Ojciec i syn
Co nie znaczy, że brak Juliuszowi powagi. Nie jest przypadkiem fakt, że często ten film określa się komediodramatem, ponieważ wspomniane relacje między głównym bohaterem a ojcem należą do najmocniejszych punktów filmu. Z jednej strony mamy zgorzkniałego 40-letniego nauczyciela mieszkającego z ojcem, któremu niewiele w życiu zostało: pustkę po miłości, po pracy, po młodości zapija wódką i hulaszczym trybem starczej egzystencji (tutaj okazja do heheszek). Z drugiej obaj dojrzewają w swoim związku: syn zaczyna rozumieć motywacje ojca, którego koniec jest bliżej niż dalej, a ojciec z kolei zaczyna dostrzegać syna-losera, któremu może się wreszcie udać. Ta rodzinna relacja nie jest epizodem: ona tworzy bohaterów, wypełnia treścią ich potrzeby i cele, powraca w najważniejszych momentach. Jest nie do przeoczenia i z pewnością nie jest żadną deus ex machina, jak ocenia Jan.
Chcę więcej
No właśnie. Kompletnie nieudany debiut pełnometrażowy? Zaśmiewam się z tego twierdzenia jak norka, szczególnie gdy wspomnę obolałe policzki, przetrenowaną przeponę i ultrapozytywny nastrój po wyjściu z kina. Takie kategoryczne i negatywne stwierdzenia sugerują, że miejsce filmu jest między najgorszymi polskimi produkcjami, gdzieś między Kac Wawą a Operacją Koza. A przecież Juliusz to klasyczny, bezpretensjonalny feel-good movie, zrobiony bez spinania tyłka, świadomy gry gatunkowej, brawurowo zagrany (Mecwaldowski znowu znakomity; Peszek to wielka klasa!), z całą masą drobnych fascynujących elementów, pojedynczych scenek, niegubiący przy tym wyrafinowania w momencie wchodzenia na poważniejsze tory.
Kocham ten film szczerze, bo jest dowodem na to, że ktoś tu jeszcze umie w polską komedię. I chcę takiego kina więcej.