search
REKLAMA
Nowości kinowe

JULIUSZ. Mnie śmieszy, co poradzę? (recenzja na TAK)

Rafał Oświeciński

17 września 2018

REKLAMA

Stand-up

Na pewno jest tak, że klimat stand-upowy jest wyczuwalny. Jest to historia, która mogłaby być opowiadana ze sceny przez Abelarda Gizę, bo wiele tu pojedynczych scenek perełek puentowanych w zaskakujący sposób (absurdalnie, wulgarnie, rubasznie, slapstickowo, słodko-gorzko), choć całość jest wpleciona w większą historię, mającą określone tło i swoich bohaterów. Czy to źle, że Juliusz korzysta ze schematów stand-upowych? Ja tę formę uwielbiam, a artystów bardzo cenię za błyskotliwość dowcipu, bardzo często inteligencję, a nade wszystko za brak kabaretowej głupkowatości. Tną słowem niczym mieczem, bazują na zabawnej konsternacji i świadomie bawią się ludzkimi słabościami.

Echa inspiracji

Z pewnością czuć w Juliuszu kino Judda Apatowa, trochę Noah Baumbacha, odrobinę Michaela Showaltera, czyli widać wielkie serce do opowiadania o ludziach ułomnych, niedoskonałych, którzy zasługują – także w swoich oczach – na więcej od tego świata. Życzliwie, z miłością i z ciepłem, którym nie szkodzi głośno rzucona kurwa bądź skromny bąk. Gdy więc Jan mówi, że to zbiór luźno ze sobą powiązanych skeczy, a nie pełnoprawna historia, to ja widzę bezpretensjonalną historię miłosną, w której słychać echa świetnych jankeskich niezależnych komedii w rodzaju 500 dni miłości, Napoleona Wybuchowca, I tak cię kocham, Funny people, Bezdroży, Kiedy Harry poznał Sally, Annie Hall, serialu Love czy Specjalisty od niczego. Niejednokrotnie są one oparte na epizodyczności, która nie umniejsza poczucia obcowania z koherentną całością. W Juliuszu to miłość pomiędzy dwojgiem ułomnych – w taki czy inny sposób – osób oraz relacje rodzinne głównego bohatera, które determinowały dotychczasowe życie oraz wpływają na bieg obecnego. Jest to więc opowieść o czymś, o kimś, z pewnymi obowiązkowymi zwrotami akcji (bo to również film, któremu gatunkowo najbliżej do komedii romantycznej) i zaskakującymi woltami fabularnymi, które jednak nie walczą o tę część mózgu domagającą się wysublimowanej i erudycyjnej uczty.

Ojciec i syn

Co nie znaczy, że brak Juliuszowi powagi. Nie jest przypadkiem fakt, że często ten film określa się komediodramatem, ponieważ wspomniane relacje między głównym bohaterem a ojcem należą do najmocniejszych punktów filmu. Z jednej strony mamy zgorzkniałego 40-letniego nauczyciela mieszkającego z ojcem, któremu niewiele w życiu zostało: pustkę po miłości, po pracy, po młodości zapija wódką i hulaszczym trybem starczej egzystencji (tutaj okazja do heheszek). Z drugiej obaj dojrzewają w swoim związku: syn zaczyna rozumieć motywacje ojca, którego koniec jest bliżej niż dalej, a ojciec z kolei zaczyna dostrzegać syna-losera, któremu może się wreszcie udać. Ta rodzinna relacja nie jest epizodem: ona tworzy bohaterów, wypełnia treścią ich potrzeby i cele, powraca w najważniejszych momentach. Jest nie do przeoczenia i z pewnością nie jest żadną deus ex machina, jak ocenia Jan.

Chcę więcej

No właśnie. Kompletnie nieudany debiut pełnometrażowy? Zaśmiewam się z tego twierdzenia jak norka, szczególnie gdy wspomnę obolałe policzki, przetrenowaną przeponę i ultrapozytywny nastrój po wyjściu z kina. Takie kategoryczne i negatywne stwierdzenia sugerują, że miejsce filmu jest między najgorszymi polskimi produkcjami, gdzieś między Kac Wawą a Operacją Koza. A przecież Juliusz to klasyczny, bezpretensjonalny feel-good movie, zrobiony bez spinania tyłka, świadomy gry gatunkowej, brawurowo zagrany (Mecwaldowski znowu znakomity; Peszek to wielka klasa!), z całą masą drobnych fascynujących elementów, pojedynczych scenek, niegubiący przy tym wyrafinowania w momencie wchodzenia na poważniejsze tory.

Kocham ten film szczerze, bo jest dowodem na to, że ktoś tu jeszcze umie w polską komedię. I chcę takiego kina więcej.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA