Noe: Wybrany przez Boga
O Darrenie Aronofskym można powiedzieć wiele. Niektórzy widzą w nim prawdziwy talent, inni z chęcią przegnaliby go z amerykańskiej fabryki snów, kupując na pocieszenie hipsterskiego muffina i kawę w Starbucksie. Osobiście plasuję się gdzieś po środku stawki i uważam, że od roku 2006, czyli premiery Źródła, Aronofsky nie nakręcił złego filmu. Chociażby dlatego liczyłem na to, że projekt zatytułowany Noe: Wybrany przez Boga ma szansę na powodzenie. Mimo blockbusterowej proweniencji historia o starotestamentowym wybrańcu w jakiś sposób pasowała do niezbyt długiego portfolio reżysera. Po raz kolejny do zrobienia był film skupiający się na jednostce znajdującej się w sytuacji kryzysowej, na krawędzi. Aronofsky’emu nieobca była również tematyka o charakterze religijnym – Źródło oraz debiutanckie Pi stawiały przecież przed widzem pytania fundamentalne. Można było zatem liczyć na to, że Noe stanie się filmową arką unoszącą się nad zatopionymi wrakami kiepskich filmów odnoszących się do opowieści biblijnych. Niestety, statek Aronofsky’ego z każdą minutą filmu staje się coraz bardziej dziurawy, aby ostatecznie sięgnąć dna.
Jedną rzecz trzeba powiedzieć już na wstępie – Noe nie jest filmem religijnym, a wariacją na temat historii, która z religią ma bezpośredni związek. Aronofsky czerpie z różnych źródeł, choć na główny plan wysuwa się Stary Testament i zawarta w nim Księga Rodzaju. Świat stworzony na potrzeby filmu wykreowany jest na rasowe fantasy. Dla przykładu, hebrajskie oraz wczesnochrześcijańskie teksty wspominają, że w czasach poprzedzających potop na Ziemi żyli giganci. Ich pochodzenie często łączone jest ze współżyciem pomiędzy ziemskimi kobietami i aniołami, które zbuntowały się przeciw woli Boga. Aronofsky podchwytuje ten motyw, wyraźnie sugerując anielskie pochodzenie swoich olbrzymów. Korzysta również z tego, że w tekstach źródłowych nie ma dokładnych opisów tych istot. W rezultacie jego giganci wyglądają jak ogromnej wielkości skalne golemy. Co więcej, dla potrzeb filmu przestają żyć na bakier z Bogiem i pomagają Noemu w wypełnieniu jego misji.
W identyczny sposób traktowane są inne biblijne motywy. Jeden z potoków Kaina (Tubal-Kain), w tekstach źródłowych wspominany jest jako zręczny kowal. Czasem przypisuje mu się wykonywanie broni, która miała służyć do zabijania ludzi. Aronofsky podchwytuje fakt i czyni go głównym adwersarzem Noego. Przywódcą dzikich hord ludzi, którzy rozszarpują żywą zwierzynę gołymi rękami i żywią się surowymi kawałkami mięsa. W szranki z Tubal-Kainem i jego zastępami ma stanąć rodzina Noego oraz pragnący pojednać się z Bogiem giganci.
Potraktowanie historii potopu jako fundamentu, na którym buduje się nową opowieść, samo w sobie nie jest złym pomysłem. Powiem więcej, to słuszna droga, bo ile razy można pokazywać widzom ugrzecznioną historię rodem z ilustrowanych wydań Biblii dla dzieci. Niestety, scenariusz Aronofsky’ego oraz Handela jest po prostu kiepski. Ot, po jednej stronie dobrzy przyjaciele Noego, po drugiej Tubal-Kain z dzikusami, którzy stanowią kontrast dla tych pierwszych. Nad wszystkim milczący Bóg, który od czasu do czasu spowoduje, że z Ziemi wytryśnie woda lub wyrośnie kwiatek. Żeby nie było zbyt płasko, wydłużony do granic możliwości wątek postępującego szaleństwa Noego, który przestaje radzić sobie z interpretacją boskich znaków. Efekt? Nudne fantasy z rozwleczoną fabułą (to pierwsza opcja) lub, jak kto woli, mało przekonujący dramat o biblijnym superbohaterze, który nie radzi sobie z piętnem powierzonego mu zadania. Gdzieś w tle, żeby było mądrze i głęboko, od kąta do kąta arki snuje się natomiast refleksja, że granica pomiędzy dobrem i złem jest bardzo cienka i częstokroć mocno dyskusyjna.
Aronofsky robi zatem z historii o Noem coś, co na rynku blockbusterów od lat sprzedaje się bardzo dobrze – prostą i widowiskową opowieść o herosie, który cierpi z powodu swojej wyjątkowości. Gdyby przebrać postacie w trykoty bohaterów komiksowych i nieco uwspółcześnić scenografię, Noe z powodzeniem mógłby zamienić się w kolejny przeciętny superhero-movie.
We wszechobecnym CGI zatraca się gdzieś wizualna wyjątkowość, będąca jak do tej pory znakiem rozpoznawczym Aronofsky’ego. Blockbusterowy przepych zdecydowanie mu nie służy, sprowadza do poziomu sprawnego rzemieślnika, który tworzy film wedle z góry przyjętych schematów. Noe nie jest również do końca udany pod kątem aktorskim. O ile starsza część obsady (Russell Crowe, Jennifer Connelly, Anthony Hopkins, Ray Winstone) radzi sobie całkiem dobrze, to ta młodsza zdecydowanie zawodzi. Z przykrością stwierdzam, że najgorsza jest Emma Watson, która gra po prostu fatalnie – sceny rozpaczy w jej wykonaniu ocierają się momentami o ekspresję kabaretowego wygłupu.
Łajba Aronofsky’ego jest dziurawa jak sito. Nie przetrwałaby nawet lokalnych podtopień, a co tu dopiero mówić o poradzeniu sobie z biblijnym potopem. Noe to film męczący, szczujący widza banałem rażącym nawet w przypadku rasowego blockbustera, niepotrzebnie rozwleczony i miejscami niezamierzenie zabawny. Do zapomnienia zaraz po wyjściu z kina. Darren, wracaj do mniejszych budżetów.