Niezłomny
„Niezłomny” – autentyczna historia Louisa Zamperiniego – jest świetnym przykładem filmu, który ze swoim tematem aspirował do wielkiego kina, z czego doskonale zdawali sobie sprawę jego twórcy. Tak bardzo chcieli nakręcić epickie dzieło w duchu Davida Leana, efektowne i liryczne jednocześnie, że zwyczajnie przedobrzyli. Z każdej sceny nowego filmu Angeliny Jolie bije „ważność” i „artyzm”, co daje efekt odwrotny do zamierzonego, i nim się obejrzymy zdajemy sobie sprawę, że do arcydzieła daleko. Ucieka również myśl przewodnia filmu spajająca całość – tytułowy bohater rzeczywiście jest postacią nie do zdarcia, lecz to, co daje mu siłę pozostaje niestety w sferze domysłów.
Jolie dosyć pobieżnie prezentuje dzieciństwo i młodość Zamperiniego (w tej roli Jack O’Connell), syna włoskich imigrantów, który dzięki swojemu bratu odkrył miłość do biegania, ostatecznie dostając się na olimpiadę w Berlinie. Bardziej skupia się na jego tragicznym losie podczas II wojny światowej, gdy jako dwudziestokilkuletni bombardier walczył nad Pacyfikiem aż do dnia katastrofy swojego bombowca. Wyszedł z niej cało wraz z dwoma innymi żołnierzami, aby następnie spędzić 47 dni dryfując w pontonie i na wpół żywy być ocalonym przez Japończyków. Trudno tu jednak mówić o ocaleniu – wkrótce został przetransportowany do obozu jenieckiego niedaleko Tokio, którego komendant wyjątkowo upodobał sobie bicie i torturowanie Zamperiniego.
Zestawiając taki opis fabuły wraz z tytułem filmu, można dojść do słusznego wniosku, że jest to dzieło o waleczności człowieka, który w obliczu cierpień zarówno fizycznych, jak i psychicznych nie poddaje się. Czy w ten sposób nie upraszczam jednak życia Zamperiniego oraz jego osoby? Tak, lecz to samo robi „Niezłomny”, przedstawiając bardziej symbol niż postać, nie skupiając się na jego wewnętrznych trudach i rozterkach, a jedynie na niemożliwości złamania go. Zarówno Jolie, jak i scenarzyści (wśród których są jakimś kosmicznym zrządzenie losu bracia Coen) nawet nie starają się zadać pytania, skąd bierze się siła głównego bohatera, nie tylko do walki z komendantem Watanabe. Jego dobroć, próba zachowania zdrowego rozsądku, a przede wszystkim opór wobec agresji są godne podziwu. Specjalnie piszę „agresji”, a nie „agresora”, bowiem Zamperiniego nie interesuje sprawiedliwość na zasadzie oko za oko, ząb za ząb. Wydaje się kimś ponad przemocą, a zatem i ponad wojną.
A przecież są momenty, które ukazują jego mniej szlachetną postawę. Jako dziecko często się bił i wdawał w awantury, uspokoił się dopiero, gdy zaczął biegać. W obozie nachodzą go myśli, aby zabić Watanabe, lecz jego dowódca radzi, aby po prostu przeżył wojnę i w ten sposób zemścił się na oprawcy. Nadstawienie policzka pojawia się jakby przy okazji, choć nie nieoczekiwanie. Zamperini wywodzi się z katolickiej rodziny, ale dziwi się, gdy jego kumpel się modli, pytając go, czy Bóg mu odpowiada. W obliczu sztormu modli się jednak i on, prosząc o ratunek. Czyżby zatem jego postawa wzięła się z na nowo odkrytej wiary chrześcijańskiej? Nieprzypadkowo jego cień, gdy stoi z podniesioną nad głową wielką belką upodobnia go do Chrystusa na krzyżu.
Myśl ta jednak jest tak niepewna w filmie Jolie, wręcz przypadkowa, że reżyserka ucieka się do niepotrzebnego kiczu – wyobrażenie głównego bohatera jak biegnie w bieli, a i cały kadr wydaje się tonąć w tym kolorze. Nie pomagają też podniosła muzyka Alexandra Desplata oraz przestylizowane zdjęcia Rogera Deakinsa. To wszystko wydaje się szablonowe i ograne do tego stopnia, że autentyczna historia Zamperiniego traci swoją prawdę, a „Niezłomny” staje się filmowym cieniem innych dramatów wojennych, a zwłaszcza „Wesołych Świąt, pułkowniku Lawrence”, arcydzieła w reżyserii Nagisy Oshimy. Tam wiedziałem, czym jest podyktowane postępowanie głównych bohaterów oraz z jakimi wewnętrznymi demonami walczą; tutaj wydaje się to być drugorzędne wobec faktu niezłomności postaci granej przez O’Connella.
Młody aktor dobrze sobie radzi z materiałem, choć to zaskakujące widzieć go w takiej roli – jego wcześniejsze emploi składa się przede wszystkim z występów w brytyjskich thrillerach („Eden Lake”, „Harry Brown”, „Tower Block”), gdzie wcielał się w młodocianych szaleńców i bandytów. Tutaj jest mniej ekspresyjny, prawie zawsze spokojny, nawet czekając na śmierć. Nigdy jednak nie zamienia się to w pasywność.
Jolie w napisach końcowych umieszcza myśl, która ładnie podsumowuje życie Zamperiniego i jego oddanie Bogu. Z jednej strony popełnia błąd, łopatologicznie tłumacząc widzowi swój własny film. Z drugiej strony dobrze, że to robi, bo w „Niezłomnym” próżno szukać wiary i miłości do bliźniego. Nie jest to również opowieść o przebaczeniu, gdyż takich scen tu nie uświadczymy – puenta pojawia się dopiero w napisach pod koniec filmu. Pozostaje historia człowieka, którego nie można było złamać, pomnik rzeczywiście wielkiej postaci, lecz bez wnikania, co go napędzało. Być może nic. Być może niektórzy już się tacy rodzą.