NAPOLEON. Francja, armia, Józefina [RECENZJA]
Napoleon podzieli widzów w równym stopniu, w jakim dzieli sama postać Bonapartego. To widowisko dla tych, którzy od skrupulatnego przenoszenia podręcznika na ekran wolą reinterpretację i refleksję nad historią, a od stawiania pomników – przyglądanie się pęknięciom w marmurze i docieranie do kryjącego się wewnątrz człowieka.
Ridley Scott już od pierwszych scen puszcza do nas oko, zawiera z widzami pakt o nietraktowanie ze śmiertelną powagą tego, co za chwilę się wydarzy. Oczekiwanie na epickie, pełne patosu, heroiczne widowisko ginie dość szybko, już w otwierającej sekwencji: razem ze ściętą w rytm wesołej francuskiej pioseneczki głową Marii Antoniny. To nie jest kolejny Gladiator (2000). Ze wszystkich filmów Scotta Napoleonowi najbliżej do Pojedynku (1977). Opowieść o Cesarzu Francuzów podobnie jak debiut reżysera cechuje się subtelną ironią, dystansem, krytykowaniem bezsensowności wojny, rozpiętością i skokowością wydarzeń, a także umieszczeniem dwójki bohaterów na tle gwałtownych historycznych zmian, to zbliżających, to oddalających parę od siebie. W centrum Napoleona jest bowiem nie tylko Bonaparte, ale i Józefina, bez której cesarz – według jej i jego słów – jest nikim, jest niepełny. Magnetyzująca Vanessa Kirby w roli żony Bonapartego sprawia, że wierzymy w prawdziwość tego stwierdzenia. Lekko ahistoryczna, niesforna Józefina od pierwszej do ostatniej sekundy pozostaje intrygującą tajemnicą tak dla widzów, jak i dla swojego męża.
Kreacja tytułowej postaci jest tym elementem, który spolaryzuje odbiorców najmocniej – ja kupuję ją w zupełności i bardzo przemawia do mnie to, co Ridley Scott ze scenarzystą Davidem Scarpą i odtwórcą głównej roli Joaquinem Phoenixem chcą za jej sprawą (jak sądzę) powiedzieć. Twórcy przedstawiają Napoleona jako zwyczajnego, banalnego człowieka. Nie jest wybitną jednostką, jego motywacje są proste jak ostatnie słowa historycznego Napoleona: „Francja, armia, Józefina”. Film konsekwentnie i nie bez złośliwego humoru odziera Bonapartego z charyzmy i klasy: a to pokazuje jak sapie z przerażenia i zmęczenia po wspięciu się na mury w trakcie szturmu, a to przedstawia najbardziej ikoniczne momenty jego życiorysu, np. samodzielną koronację, jako gesty dziwaczne, a nawet żenujące. Jego sukces to wypadkowa kilku czynników. Jest trochę Barrym Lyndonem, cwaniaczkiem znajdującym się w odpowiednim miejscu i czasie. Jako obiecujący dowódca jest potrzebny inteligentniejszym od siebie graczom politycznym (przede wszystkim de Talleyrandowi, który w filmie Scotta jest kimś w rodzaju Littlefingera pociągającego za najważniejsze sznurki). Przede wszystkim pcha go do przodu rozdmuchane kolejnymi sukcesami, wybujałe ego – to ego zostanie bezlitośnie zdemaskowane w końcówce, kiedy to bohater jak obrażony chłopiec nie będzie umiał zaakceptować klęski.
Napoleon to narcyz. To także żołnierz. Kocha się z żoną bez finezji, rozumie tylko walkę i wojnę, nie potrafi bez nich żyć. Napoleon-macho, uwodzący kolejne kobiety, u Scotta nie istnieje – wręcz przeciwnie, to Józefina go zdradza. Jest mitomanem, który chętnie przypisuje sobie powiedzonka podsłyszane u innych oraz ubarwia własne dokonania, np. w świetnej scenie z dziećmi na świętej Helenie. Wątek konfabulacji i rozmijania się z prawdą wybrzmiewa mocno, wskazując na ważny motyw całości – nie znamy prawdziwego Napoleona, a jedynie stworzony o nim romantyczny mit. „Dlaczego nie mogę stworzyć o nim kolejnego mitu, choćby najbardziej szalonego?” – zdaje się pytać Scott.
O co w tym wszystkim chodzi? O sprzeciw wobec gloryfikacji tyrana. W napisach końcowych zobaczymy wymowne podsumowanie liczby zabitych w trakcie wojen napoleońskich. Odzierając Napoleona z przymiotów, których nigdy nie odmawiali mu nawet wrogowie – strategicznego geniuszu, siły charakteru, wybitnego intelektu, zdolności przywódczych – Scott obnaża Bonapartego, pokazuje go jako pospolitego zbrodniarza wojennego, którego dzisiaj powinno się raczej wspominać jako dziewiętnastowieczny odpowiednik Hitlera (reżyser otwarcie przyznaje, że takie porównanie było jego zamiarem). To wojskowy, który dla własnej ambicji posłał miliony na śmierć i w rażący sposób nie liczył się z ludzkim życiem, zwłaszcza pod koniec swojej kariery.
Phoenix miejscami kojarzył mi się w tym filmie z Kylem MacLachlanem z trzeciego sezonu Twin Peaks. Jak Cooper u Lyncha, tak Cesarz Francuzów u Scotta jest kukłą, wydmuszką, cieniem człowieka powstałym po odarciu go z legendy i aury niesamowitości. W roli Napoleona Phoenix flirtuje także ze swoim własnym filmowym wizerunkiem i najważniejszymi dokonaniami z dorobku. Po obsadzeniu wybitnego aktora w biografii sławnego człowieka spodziewalibyśmy się całkowicie innej roli: charyzmatycznej, porywającej. W Napoleonie otrzymujemy natomiast kolejnego lekko neurotycznego, wyraźnie czymś zmęczonego bohatera z repertuaru Phoenixa. Nawet w początkowych scenach, kiedy Napoleon jest młodym wojskowym u progu kariery, sam aktor wygląda jak pięćdziesięciolatek i ostentacyjnie nie wykonano żadnej charakteryzatorskiej pracy, aby go wizualnie odmłodzić. To młody-stary, zagubiony w akcji błazen w kuriozalnie strojnym mundurze.
„Co to za przebranie?” – spyta Józefina przy pierwszym spotkaniu ze swoim przyszłym mężem, wskazując na jego żołnierski mundur. Historia Napoleona jest dla Scotta pewnym kostiumem, pretekstem do opowiedzenia o czymś więcej, do uchwycenia rozpaczliwego absurdu, makabry i hekatomby, jakie stały się udziałem Europy pogrążonej w szaleństwie wojen napoleońskich. Chociaż Scott nie jest tak radykalny i przejaskrawiony w demaskowaniu sztuczności form i ról społecznych, w fasadowości zaszczytów i nonsensie wspinania się po szczeblach drabinki społecznej jak np. Lanthimos i McNamara w Faworycie (2018), to jednak jego Napoleona również cechuje pewna teatralność i umowność, nieskrępowana i dzika swoboda w reinterpretowaniu historycznych pomników. Na pewno nie jest to film do odczytywania w kluczu realistycznym.
Chociaż Napoleon ma wiele akcentów komediowych, a nawet groteskowych, pozostaje widowiskiem wojennym z genialnie zainscenizowanymi scenami batalistycznymi: zaskakującymi, kreatywnymi, nie zawsze też zgodnymi z faktycznym przebiegiem bitew, z czego niedawno tłumaczył się reżyser. Odpowiedzialny za obraz Dariusz Wolski wykreował prawdziwy teatr chaosu i krwi, Oscarową nominację powinien dostać z urzędu. Sceny ginących w lodowatych wodach Austerlitz żołnierzy, z transową, jakby pogańsko-wikińską muzyką w tle, zostaną ze mną na długo.
Choćby dla tych spektakularnych scen warto obejrzeć całość na dużym ekranie. Wersja kinowa filmu nie jest – jak wiemy – tą reżyserską. Scottowi nie udało się przepchnąć swojej docelowej, niemal pięciogodzinnej wersji do kin, ale zobaczymy ją już niedługo na platformie Apple. Reżyser miewa problemy z selekcją swojego materiału, dlatego dłuższy Napoleon niekoniecznie będzie także lepszy. W moim odczuciu wersja kinowa absolutnie się broni, chociaż są takie momenty, w których czuć, że doszło do skrótu. Filmowy Napoleon jest człowiekiem przeciętnym i małym, ale Ridley Scott udowadnia, że wciąż potrafi być wielki. Przede wszystkim dlatego, że nadal – mimo zaawansowanego wieku i ugruntowanej pozycji – pozostaje twórcą poszukującym, podejmującym ryzyko, zakochanym w możliwościach kina.