search
REKLAMA
Recenzje

MNICH I KARABIN. Rzucić wszystko i pojechać do Bhutanu

„Mnich i karabin” to godny następca „Lunany. Szkoły na końcu świata” w serwowaniu zachodnim widzom pocztówkowych kadrów i scenek rodzajowych jest piękny, pocieszny i sympatyczny.

Tomasz Raczkowski

5 sierpnia 2024

REKLAMA

Malowniczy Bhutan uchodzi za najszczęśliwszy kraj na świecie – m.in. dlatego, że zamiast PKB śledzi się tam GNH, czyli wskaźnik szczęścia narodowego. Tak się składa, że jest to także jedna z najmłodszych demokracji świata, jako że z feudalnej monarchii do opartej o wolne wybory monarchii konstytucyjnej Bhutańczycy przeszli dopiero w 2006 roku, czyli wtedy, gdy brytyjski stróż światowej demokracji James Bond brylował już w 22 filmie ze swoim udziałem. O tym, jak to wprowadzano demokrację na krańcu świata w Bhutanie, opowiedział w swoim drugim filmie Pawo Choyning Dorji.

Mnich i karabin rozgrywa się u progu historycznych przemian, gdy po abdykacji króla Bhutan szykuje się do pierwszych wyborów. Najpierw trzeba jednak nauczyć nieznających koncepcji władzy ludu Bhutańczyków – w przeważającej większości mieszkańców wsi – podstaw, organizowane są więc próbne wybory. Film Dorjiego śledzi wydarzenia towarzyszące próbie generalnej przed świętem demokracji w jednej z bhutańskich wsi, przeplatając historie kilku postaci – urzędniczki zdeterminowanej do zaaplikowania demokracji w swojej ojczyźnie, asystującej jej gospodyni, której rodzina została skłócona przez demokratyczną kampanię, miejskiego cwaniaka, który wraz z amerykańskim kolekcjonerem broni próbuje zdobyć cenny zabytek wojny secesyjnej, oraz tytułowego mnicha, któremu lama zlecił tyleż ważne, co zagadkowe zadanie – zdobyć do pełni księżyca dwie sztuki broni. Upływ czasu wyznaczonego przez duchowego przewodnika służy jako metronom Mnicha i karabinu, rytmizując i dynamizując bieg wydarzeń, niepostrzeżenie się zazębiających i prowadzących nieuchronnie do grande finale, który spuentuje demokratyczne reformy Bhutanu.

Chociaż taki punkt wyjścia mógłby zwiastować co najmniej zadumaną psychodramę, wchodzącą w wielopoziomowe dialogi ideowe i etyczne dylematy, Mnich i karabin to pogodna komedia, w której pełno niemal slapstickowych pomyłek i nieporozumień; niejednokrotnie clou żartu jest kontrast zachodniej wrażliwości (w zamyśle reżysera podzielaną przez docelowego odbiorcę) z odmienną bhutańską kulturą. Mimo więc, iż tytułowy mnich poszukujący broni palnej brzmi nieco złowrogo, Dorji wykorzystuje tę figurę przewrotnie jako zwornik przypowieści o przemianie kraju, który do końca nie wie, czy chce zostać odmieniony. Wszystko to podane jest z niesłychanym ciepłem, ale i wyczuciem, niepozwalającym zbyt odlecieć w zachwycie nad bhutańskimi pejzażami. Nieprzypadkowo chyba bohaterowie zafascynowani są Jamesem Bondem (tu akurat w wykonaniu Daniela Craiga) – Mnich i karabin ma w sobie analogiczny bezpretensjonalny urok jak historie z udziałem agenta 007. Skojarzenie może i odległe, ale czy zestawienie buddyjskiego mnicha i AK-47 jest mniej dziwne?

Mnich i karabin jest w znacznej mierze moralizującą czytanką, pokazującą jak tradycyjne, unikalne wartości bhutańczyków prowadzą do szczęścia i życia w zgodzie z samym sobą. Pojawiający się w filmie „złoczyńcy” – tyleż groźni, co zabawni w swoim pechu – odkrywają odpowiednie ścieżki nakierowani przez buddyjskich mnichów i powszechne przekonanie o karmicznym balansie. Z drugiej strony, Dorji stawia w Mnichu i karabinie całkiem ciekawe pytania o zasadność pędu ku modernizacji i zapatrzeniu w Zachodnie wzorce, nawet otwarcie kwestionując, po co szczęśliwym Bhutańczykom otwarcie na bądź co bądź brutalny i uginający się pod ciężarem skumulowanych problemów późny kapitalizm. W zestawieniu z sielankowymi kadrami himalajskiej wioski te wątki wybrzmiewają ciekawie, dlatego szkoda, że Dorji poprzestał na ich wrzuceniu do kociołka narracji, nie kusząc się na sensowniejszą puentę. Widać w tym zachowawczość aspirującego do międzynarodowej popularności twórcy, który zamiast gmatwać się w głębsze refleksje i społeczne rozliczenia, preferuje feelgoodową rozrywkę. Koniec końców nie wychodzi to nawet źle, bo zachowawczość narracyjna koresponduje z doktrynami buddyzmu i wzmacnia wydźwięk tytułowej metafory.

Jeśli mamy być świadkami bhutańskiej ofensywy w międzynarodowym kinie, to Dorji bez wątpienia będzie jej chorążym. Mnich i karabin to godny następca Lunany. Szkoły na końcu świata w serwowaniu zachodnim widzom pocztówkowych kadrów i scenek rodzajowych, pokazujących, jaki to kraj w Himalajach jest piękny, pocieszny i sympatyczny. Nawet jeśli intuicyjnie czujemy, że Dorji zalewa rzeczywistość litrami lukru, a jego wizja szczęśliwej bhutańskiej egzystencji jest tyleż idealizująca, co propagandowa, trudno się nawet tego specjalnie czepiać – tak zgrabnie jest to wszystko poskładane.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA