MINGHUN, czyli o dwóch takich, co szukali zwłok [RECENZJA]
Wybaczcie nieco prześmiewczy z pozoru tytuł, ale Minghun Jana P. Matuszyńskiego to dość ciężki gatunkowo film – bo opowiadający o trudnej do opisania stracie – którego największa wartość tkwi właśnie w umiejętnie dawkowanym humorze, wynikającym przede wszystkim ze zderzenia kultur. Minghun opowiada bowiem o Jurku (Marcin Dorociński), który po stracie ukochanej córki Mei-Xiu (Natalia Bui) ulega namowom teścia i postanawia uhonorować chińskie dziedzictwo swojego dziecka, odprawiając tradycyjny rytuał zaślubin po śmierci.
Z perspektywy cywilizacji zachodniej zwyczaj minghun wydaje się czymś niezwykle egzotycznym i często zapewne niezrozumiałym – trudno nam bowiem sądzić, że dwie przedwcześnie zabrane z ziemskiego padołu dusze po śmierci nie tylko nadal istnieją, ale również mogą łączyć się w pary i prowadzić wspólne „życie”. Takie przekonanie wciąż funkcjonuje wśród niektórych mieszkańców Chin, dlatego gdy Mei-Xiu, pieszczotliwie zwana przez najbliższych Misią, odchodzi przedwcześnie, sceptyczny z początku Jurek postanawia upewnić się, że jego córka nie będzie samotnie kroczyć przez zaświaty. Problem pojawia się w momencie, gdy bohaterowie od teorii postanawiają przejść do czynów – jak bowiem odnaleźć dla Misi godnego partner, w dodatku takiego, który także niebawem pożegna się z życiem? Pierwsza część Minghun to wzruszająca i trudna emocjonalnie droga Jurka przez początek żałoby – sceny, w której ojciec dowiaduje się o śmierci córki, stanowią potężny cios w serducho widza, mimo że następują stosunkowo wcześnie. Błyskawiczna ekspozycja być może dla niektórych będzie stanowić zarzut, ale wydaje się, że to świadoma decyzja Matuszyńskiego – reżyser zdaje się bardziej zainteresowany późniejszym etapem żałoby Jurka, jego swoistą przemianą, gdy początkową niechęć do rytuału minghun zastępuje chęć zagwarantowania córce towarzysza pośmiertnej podróży.
Konfrontacja kultur Polski i Chin jest w Minghun dość pretekstowa – nie spodziewajcie się pogłębionej analizy porównawczej ani studium poszczególnych elementów obojga kultur. Owszem, Jurek wraz z córką i przyjaciółmi świętują Chiński Nowy Rok, ale jest to jedynie efektowny estetycznie zabieg mający zilustrować kulturowy rozkrok, w jakim znajduje się Jurek. Po tym, jak wiele lat wcześniej zmarła jego żona Lan, jest jedynym strażnikiem cywilizacyjnej równowagi w wychowaniu Mei-Xiu i zgodnie ze swoją rolą – choć wbrew swoim agnostycznym poglądom – postanawia współpracować z przybyłym ze Szkocji teściem i dopełnić rytuału. Zaskakującą partnerką będzie dla niego także Ania (znakomita Ewelina Starejki), prowadząca sklep w sąsiedztwie. To za jej sprawą Jurek otworzy się, stając się przy tym powiernikiem kobiety także przeżywającej stratę. Niegdyś zgoła obca postać w zaskakujący sposób przeniknie do życia głównego bohatera, dodając wyrazu zarówno jemu, jak i całej oglądanej na ekranie historii. W swoim skupieniu na procesie przepracowywania straty Minghun staje się też mimowolnym komentarzem na temat życia „zetek” w Polsce – o ich obawach przed usamodzielnieniem się czy strachu przed otwarciem się na drugą osobę. I choć to niejako „dodatek” do głównego wątku fabularnego, celność tych obserwacji – a także wyważony sposób ich podania – bez wątpienia należy docenić.
Minghun to dowód na dużą wrażliwość Jana P. Matuszyńskiego, który w ostatnich latach potwierdzał już reżyserski talent zarówno w różnych gatunkach filmowych, jak i produkcjach telewizyjnych. Jego najnowsze dzieło jest chyba jednak jego najbardziej osobistym, bo naznaczonym osobistą żałobą. I choć – jak wynika z wypowiedzi reżysera – prace nad Minghun rozpoczął na długo przed śmiercią ojca, nietrudno domyślić się, że czułość, z jaką opowiada o traumatycznym procesie żegnania ukochanej osoby, ma swoje korzenie w osobistych przeżyciach Matuszyńskiego. A gdy kino przenika się z prawdziwym życiem, powstają dzieła wyjątkowe.