Like father, Like Son (prosto z Cannes)
Sześcioletni Keita jest prawdziwym oczkiem w głowie swojej mamy Midori i wiecznie przepracowanego ojca Ryoty. Kiedy jednak okazuje się, że chłopiec został podmieniony w szpitalu przy porodzie, a ich prawdziwy syn trafił do innej rodziny, zszokowani rodzice muszą podjąć decyzję dotyczącą przyszłości obydwojga dzieci…
Jeśli po takim opisie spodziewacie się dramatu w rodzaju TVN-owych „Oszukanych” (które właśnie straszą w polskich kinach), z próbami samobójczymi, potokiem łez i wrzasków, uspokajam: nic z tych rzeczy. Za film odpowiada bowiem Hirokazu Kore-Eda, jeden z najbardziej uzdolnionych japońskich reżyserów, autor m.in. wybitnego (moim zdaniem) „Dare no shiranai” („Nobody Knows”, u nas znane jako „Dziecięcy świat” – 79. Miejsce w naszym plebiscycie na Najlepsze Filmy Dekady). Kore-Eda to twórca znakomity: przenikliwy, posiadający wyjątkową wrażliwość i genialnie prowadzący aktorów. Obywa się więc bez tanich wzruszeń, a sam film nie broni się jedynie – jak stwierdza np. recenzent FilmWebu – tematyką „podmiany dzieci”. Owszem, jest ona osią fabuły, ale dla Kore-Edy staje się jedynie pretekstem do refleksji na temat rodzicielstwa.
Postacią centralną filmu jest więc Ryota, dla którego więzy krwi zdają się mieć o wiele większe znaczenie niż więzy emocjonalne. Mężczyzna jest też tzw. „człowiekiem sukcesu” i swojego „dotychczasowego” syna wychowywał bardzo restrykcyjnie i z dużym dystansem. Wieść o podmianie staje się więc dla niego wytłumaczeniem niedoskonałości i wad chłopca, powoli zaczyna się od niego oddalać, pokładając nadzieję w „nowym” synu. Wkrótce pojawia się druga rodzina, jakże inna od tej stworzonej przez Ryotę. Yukari i Yudai to wspaniali rodzice żyjący skromnie, ale wychowujący swoje dzieci w radosnej atmosferze. Rodziny zaprzyjaźniają się i próbują jakoś wyjść z niecodziennej sytuacji – decydują się na tymczasową wymianę swoich pociech. Ryota tłumaczy Keicie, że wysyła go na „misję”, a sam przyjmuje pod swój dach bilogicznego syna, który oczywiście jest daleki od upragnionego przez tatę ideału.
„Like father, like son” nie bawi się więc w melodramatyczne konsekwencje takiej podmiany. Zamiast tego serwuje obraz dwóch skrajnie różnych rodzin i ich podejścia do takiej sytuacji. Pokazując życie bohaterów w ciągu sześciu następnych miesięcy, Kore-Eda przedstawia kolejne przemiany bohaterów, ich dojrzewanie do roli rodziców, powolne godzenie się z sytuacją. Najważniejszy jest tu, jak wspominałem wcześniej, Ryota, który powoli i z wielkim trudem uczy się… miłości. Po prostu. Brzmi to górnolotnie, ale na ekranie sprawdza się znakomicie; reżyser nakreśla tę postać i jej korzenie w wyjątkowo wymowny sposób, z przenikliwością i subtelnością. Wielka w tym zasługa odtwórcy głównej roli – Masaharu Fukuyamy, na co dzień słynnego japońskiego piosenkarza i celebryty. U Kore-Edy tworzy fantastyczną kreację – opanowaną, opartą na pojedynczych spojrzeniach. Jego bohater jest odgrodzony wielkim murem od pozostałych, a Fukuyama świetnie to odosobnienie wygrywa. I może właśnie dlatego scena, w której w końcu „pęka”, ma tak mocny wydźwięk emocjonalny. Wspaniała kreacja, choć zapewne zbyt minimalistyczna, aby docenili ją canneńscy jurorzy. Muszę też wspomnieć o Machiko Ono, która w roli Midori spisuje się znakomicie. Przytłoczona przez męża, bardzo długo zmaga się ze swoimi uczuciami w stosunku do Keity, targające nią emocje ukrywa pod uroczym uśmiechem. Piękna rola.
Nie sposób nie wspomnieć o młodocianych odtwórcach ról. Zaryzykuje stwierdzenie, że Kore-Eda jest obecnie najlepszym reżyserem dziecięcych aktorów. To, co udało mu się osiągnąć z gromadką dzieciaków w „Nobody Knows”, wbija w fotel – naturalność, odwaga wobec kontaktu z kamerą, szczerość wypowiedzi są tam doprowadzone do perfekcji. Tym razem jest podobnie, choć oczywiście mali aktorzy nie dostają aż tak dużego czasu ekranowego, a ich postaci są nakreślone mniej precyzyjnie (trudno przecież oczekiwać konfliktów wewnętrznych u szieściolatka!). Nie zmienia to faktu, że wspaniale radzą sobie w obliczu tak trudnego aktorskiego zadania. Kore-Edzie udaje się znakomicie poprowadzić parolatków, ukazując ich niezrozumienie w obliczu sytuacji, poczucie zagubienia w „obcych” domach i pełną swobodę we własnych. To nie jest jedynie kwestia dziecięcej naturalności wobec kamery, lecz efekt świadomej pracy z dzieciakami, traktowanie ich jako istotnego elementu całości i zwyczajnie: jako niedoświadczonych, ale jednak – aktorów. Nie każdy to potrafi, co udowodnił choćby festiwalowy „We are what we are”, w którym dziecięcy bohater przez 90% filmu posiada ten sam obojętny wyraz twarzy, nawet będąc świadkiem mordu. Żeby było zabawniej – przed nim kariera w telewizji, bo ma występować w nowym serialu Michela J. Foxa. Groza!
Nie ukrywajmy: „Like father, like son” fabularnie nikogo nie zaskoczy, bo cała opowieść rozwija się w naturalny sposób i finałowa decyzja Ryoty będzie łatwa do przewidzenia. Siła filmu tkwi w mnogości obserwacji na temat ojcostwa, kształtowania ludzkiej tożsamości, wychowania i roli rodziny. Jest to też piękna historia, która porusza, ale nie raczy przesadnym sentymentalizmem. Nie spodziewajcie się więc scen z rodzinką przytulającą się przy plumkaniu jakiejś ckliwej muzyczki. Kore-Eda jest zbyt dobrym twórcą, żeby liczyć na tanie wzruszenia, czego dowodem niech będzie to, że najbardziej emocjonalną sceną jest przeglądanie przez bohatera zdjęć w aparacie (i nie są to zdjęcia uśmiechniętej rodziny ani nic z tych rzeczy). To prosta lecz przejmująca i mądra historia, opowiedziana z niezwykłym twórczym rozmachem i pełna silnych, wetkniętych między kadry refleksji. Komu nie straszne takie spokojne, zwyczajne, lecz ukrywające sporo przemyśleń kino, z tej małej lekcji rodzicielstwa wyjdzie zadowolony.
https://www.youtube.com/watch?v=MK2nTb9U9kE