search
REKLAMA
Recenzje

HITMAN. Timothy Olyphant w ekranizacji gry o Agencie 47

“Hitman” trafił na ekrany w 2007 roku.

Filip Jalowski

3 września 2022

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl (04.12.2007).

Z dniem 30 listopada 2007 kolejny wirtualny bohater zmienił miejsce zamieszkania. Przeprowadzki z monitora na srebrny ekran dokonał “Agent 47”, główny bohater bijącego rekordy popularności “Hitmana”. Szczęśliwie dla niego, w przenosinach nie dopomagał mu znany z adaptacji gier komputerowych Niemiec Uwe Boll, a francuski nowicjusz Xavier Gens.

Pisząc ten tekst czuję się, delikatnie mówiąc, osobą mało kompetentną. Przyznam się bowiem do tego, że w “Hitmana” nigdy nie grałem. Z jednej strony grzech to nie do wybaczenia – recenzować adaptację, nie znając jej pierwowzoru, z drugiej ma to swoją pozytywną stronę – w końcu nie darzę serii sentymentem i nie potraktuję filmu jako kolejnego “świecidełka” w “hitmanowej” kolekcji.

Rekompensując moją znikomą znajomość sagi, przewertowałem kilka serwisów fanowskich, zapoznając się tym samym ze zdaniem samych graczy. W gronie entuzjastów hitu firmy “IO Interactive” zdania są podzielone. Można by rzec, iż utworzyli ugrupowania buffonistów i antybuffonistów. Ci pierwsi podchodzą do ekranizacji z przymrużeniem oka. Z uśmiechem na twarzy przyjmują elementy humorystyczne wprowadzone przez twórców do filmowej fabuły. Opozycja z uporem maniaka twierdzi, że jedyną furtką pozwalającą na poprawną ekranizację gry jest gatunek zwany dramatem psychologicznym, bo tylko on może oddać skomplikowaną naturę tytułowego mordercy. Kolejnym podłożem do sporów okazuje się być kreacja stworzona przez Timothy’ego Olyphanta. Część fanów przyjmuje jego wizję płatnego mordercy z zadowoleniem, inni zarzucają mu nieumiejętność oddania charakteru zabójcy. Zapalnikiem w sporze o rolę Hawajczyka jest jego chód. Tak, tak… Część “hitmanowych” maniaków zarzuca mu, że porusza się “jak panienka”, w przeciwieństwie do energicznie zarzucającego barkami, męskiego Agenta 47, znanego z komputerowych monitorów. W końcu znakomita część z nich podważa autentyczność samej fabuły, zarzucając jej, iż z grą łączy ją jedynie czerwony krawat i ciemny garnitur głównego bohatera.

Komercyjny przeciętniak

Okiem bezstronnego obserwatora, który na Hitmana patrzy jak na kolejny film akcji, niemający nic wspólnego z wirtualną rzeczywistością, stwierdzam, że jest on kolejnym komercyjnym przeciętniakiem o budowie sinusoidalnej. Znaczy to mniej więcej tyle, że momentami wzbija się na całkiem przyzwoity poziom tylko po to, by za moment z kretesem upaść na samo dno. Od dość klimatycznych scen przypominających dynamiką świat zbudowany z pikseli, przechodzimy do mocno naciąganych “matrixowych” walk na katany, do bijatyk, które do fabuły nie wnoszą zupełnie nic, no ale jak miło podziwiać szermiercze umiejętności płatnych zabójców…

Niemniej jednak zauważyłem kilka mikroskopijnej wielkości “plusików”. “Ave Maria” w ścieżce dźwiękowej znakomicie nawiązuje do historii Agenta 47 i z pewnością nadaje pierwszym minutom filmu ciężki, ale i intrygujący klimat. Ciekawą okazuje się być konfrontacja maszyny do zabijania ze zmysłową kobietą graną przez byłą modelkę, Olgę Kurylenko (jak bezradnym staje się morderca wobec olśniewającej przedstawicielki płci pięknej – zadziwiające). Sama kompozycja filmu też do najgorszych nie należy, burząc liniowość wzbogaca osobowość bohatera wiodącego.

Hitmana nie mam zamiaru oceniać jednoznacznie. Przywilej ten pozostawiam osobom, które na jego temat wiedzą nieco więcej niż ja, czyli tym, którzy wiedzą nieco więcej niż nic. Pod kątem translacji języka wirtualnego na filmowy – zmilczę, pod kątem autonomicznej produkcji raczej odradzam, a może inaczej – polecam jedynie entuzjastom serii.

REKLAMA