search
REKLAMA
Recenzje

ELEKTRYCZNY JEŹDZIEC. 40 lat jazdy pod prąd(em)

Jacek Lubiński

29 stycznia 2019

REKLAMA

Jej rytm drzemie jednak przede wszystkim w relacji reżysera i jego nadwornego aktora. Był to ich już piąty wspólny film (po Przeznaczonym do likwidacji, Jeremiahu Johnsonie, Tacy byliśmy i Trzech dniach Kondora), a w kolejce czekały jeszcze dwa (słynny oscarowy fresk Pożegnanie z Afryką oraz najsłabsza z tej stawki Hawana). Co nie dziwi, bo rozumieli się wprost doskonale. Pollack znakomicie potrafił prowadzić Redforda, wydobywając z niego coraz to nowe pokłady energii i ekranowej charyzmy. A Redford u Pollacka to wszak ten Redford, którego tak kochamy. Gwiazda największego kalibru. Ale nie grymasząca i jedynie świecąca nazwiskiem, lecz robiąca autentyczną różnicę, mimo utrwalonego wizerunku potrafiąca zaangażować odbiorcę w swoje losy i ukazać jeszcze jedno ciekawe oblicze.

Tym – podobnie jak w Jeremiahu… – jest ponownie nieco zagubiona, osamotniona dusza, która jakoś nie może znaleźć swojego miejsca w świecie. W Elektrycznym… jest to tym bardziej ewidentne, że mamy w końcu do czynienia z bożyszczem tłumów, bezustannie obracającym się pośród innych ludzi i egzystującym w samym centrum cywilizacji. A mimo to, nie licząc pojawiających się okazjonalnie w tle kumpli, z których jeden to Willie Nelson, jakby skazanym na wieczną tułaczkę w samotności. Idolem nierozumianym przez fanów i własny gatunek i tym samym lepiej odnajdującym się wśród natury. Co ciekawe, w obu tych filmach bohater o bujnym zaroście nie ma też szczęścia do kobiet, o czym świadczy to, że na własne życzenie i jednocześnie wbrew sobie traci żonę – tutaj uroczą Charlottę (znana z Supermana Valerie Perrine).

Z kolei po latach automatycznie narzuca się tu jeszcze domyślny związek Elektrycznego jeźdźca z późniejszym reżyserskim arcydziełem formalnym Redforda – Zaklinaczem koni, którego bohaterem jest taka trochę podstarzała wersja Sonny’ego. Również zdystansowana do świata i odrobinę zgorzkniała, usiłująca pomóc zwierzętom z „problemem ludzkim”. Ten pryzmat zdecydowanie dodaje smaczku seansom obu tych produkcji. I jednocześnie nie pozostaje jedynym łącznikiem, jaki dałoby się wyszukać w bogatym dorobku aktora – prywatnie zagorzałego ekologa, koniarza i właściciela kilku rancz.

W momencie premiery Redford, Fonda i Pollack byli spełnionym snem każdego producenta i solidną marką, która samoistnie przyciągała masowo widownię do kin. Pomimo mieszanych recenzji ich kooperacja sprzedała się zatem bez problemu, stając się jednym z hitów roku i wyprzedzając inny koński szlagier – Czarnego rumaka (choć ten kosztował też zdecydowanie mniej). Biorąc pod uwagę ambicje, swoisty artyzm oraz niezwykły spokój tej dwugodzinnej przypowieści, może to nieco zaskakiwać z dzisiejszej perspektywy finansowej dominacji rozbuchanych widowisk komiksowych. I sprawiać, że – na wzór Sonny’ego – z nostalgią patrzy się na przebrzmiałą epokę, reprezentowaną przez podobne klasyki X muzy.

Redford i Pollack w przerwie pomiędzy zdjęciami

Abstrahując jednak od zmieniających się czasów, rozrywkowy czynnik tego filmu pozostaje niepodważalny. Podobnie jak jego strona techniczna (jakby w zgodzie ze swoim tytułem jedyną nominację do Oscara film zgarnął za dźwięk), elementy poznawcze oraz płynące z ekranu ciepło i szczerość. Jest to zwyczajnie bardzo dobre, sprawne kino w starym stylu, ani na moment nietracące zainteresowania widza. Film, któremu da się, rzecz jasna, kilka rzeczy zarzucić. Ale o wiele lepiej jest dać mu się po prostu ponieść, by na chwilę się zapomnieć i poczuć ten bunt drzemiący w środku. I ten powiew wiatru we włosach galopującego bezdrożami Redforda. Tę wolność i to życie. Reszta się nie liczy.

P.S. Z jakiejś przyczyny Elektryczny jeździec na domowych nośnikach dostępny jest z nieco zmienioną ścieżką dźwiękową. W epilogu filmu oryginalna muzyka Dave’a Grusina została podmieniona na powtórkę wykorzystanej w prologu piosenki Nelsona My Heroes Have Always Been Cowboys. W późniejszych wznowieniach obie te kompozycje postanowiono z kolei zastąpić zupełnie odtwórczym kawałkiem harmonijkowym.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA