search
REKLAMA
Recenzje

DYSTRYKT 9. Chcemy więcej!

“Dystrykt 9” to całkowicie nowe spojrzenie na mieszkającego kilka miliardów kilometrów stąd sąsiada, tak bliskiego nam duchowo.

Tekst gościnny

17 września 2021

REKLAMA

Uwaga – tekst zdradza elementy fabuły.

Autorem tekstu jest Bartosz Czartoryski.

We wszechświecie istnieje niezliczenie wiele planet, a jednak to właśnie staruszka Ziemia jest krainą obiecaną, do której obce cywilizacje ciągną jak pszczoły do miodu. Byliśmy już niszczeni, ostrzegani, pouczani, zniewalani i jeszcze raz niszczeni przez sąsiadów z innych galaktyk. Kilka razy udało nam się nawet nawiązać przyjaźń i łezka kręciła się w oku, gdy odlatywali w kierunku gwiazd.

Humanoid o dużych, czarnych oczach, galaretowata substancja, potworne macki, kwas zamiast krwi – pomimo wysiłków filmowych speców od oblekania wyobraźni w ciało, rzadko kiedy udało się dać kosmitom to, co najważniejsze: duszę. Peter Jackson wraz z Neillem Blomkampem, za stosunkowo niewielką sumę pieniędzy, wkładając w swój projekt praktycznie tylko talent i inwencję twórczą, osiągnęli to, o czym wielu może pomarzyć – zarysowali stosunki człowieka z kosmitą tak, że chce się zakrzyknąć po seansie: “jedna rasa, (nie)ludzka rasa”.

Pierwsze sceny Dystryktu 9 to orgia irytującego, migawkowego montażu, wycinków spreparowanych telewizyjnych dzienników, ujęć z kamer przemysłowych oraz gadających głów. Przyzwyczajeni, po doświadczeniach z REC, Projekt: Monster czy Dziennikiem żywych trupów, do aktorów, którzy grają, że nie grają i operatora, któremu niby przypadkiem wychodzą świetne ujęcia, nie będziemy specjalnie oczarowani formą filmu. Rewelacji ani rewolucji niestety nie ma, a pod warstwą wizualnego blichtru i mistyfikacji kryje się zaledwie poprawny akademizm. Przewalające się na ekranie obrazy przybliżają nam, co wydarzyło się w Johannesburgu. To właśnie tam, a nie w Stanach Zjednoczonych (tak często odwiedzanych przez kosmitów, że mogłyby pokusić się o budowę specjalnych lądowisk), osiadł statek obcych, roboczo nazywanych Krewetkami. W pojeździe znajduje się około miliona uchodźców, osłabionych i schorowanych, którzy w wyniku działań rządowych zostają umieszczeni w tytułowym osiedlu na peryferiach stolicy RPA. Osadzenie obcych w Dystrykcie 9 miało jednak miejsce ponad dwadzieścia filmowych lat temu, teraz plan przewiduje eksmisję i dalsze przenosiny przybyszów, oczywiście wbrew ich woli. Akcją z ramienia organizacji MNU (Multi-National United) kieruje Wikus van der Merwe (Sharlto Copley, znakomity debiut!), mieszanka ksenofoba i karierowicza o cechach typowych dla biurowego pierdoły, a jednocześnie nasz główny bohater, którego nie opuścimy niemal ani na krok. Szkoda, że inne postaci pojawiające się w filmie stanowią tylko element scenografii.

Pierwsza połowa filmu, mająca za temat wypędzanie Krewetek ze slumsów, nakręcona została niczym reportaż interwencyjny oglądany w telewizji. Jednak pozornie monotonne chodzenie od drzwi do drzwi z kamerą to jedynie pretekst, by pokazać niesamowitą różnorodność stosunków panujących w Dystrykcie 9, w czym tkwi siła i magnetyzm utworu. Zbiorowy portret psychologiczny uchodźców z obcej planety, pomimo że naszkicowany grubą kreską, jest po prostu fascynujący. Uzależnieni od kociej karmy handlarze bronią, tak samo łatwowierni, co naiwni, prowadzący niemal żebraczy tryb życia, są jednak postaciami z krwi i kości w większym stopniu, niż przedstawieni w filmie ludzie. Co znamienne, sam Wikus odzyska swoje człowieczeństwo nie wcześniej, niż gdy do jego organizmu dostanie się obce DNA, powoli zmieniając go w jedno ze znienawidzonych stworzeń. Właśnie w momencie zarażenia Wikusa obcymi komórkami zawiązuje się intryga drugiej połowy obrazu. Ścigany przez byłych pracodawców urzędnik, traktowany jako niezwykle ciekawy okaz badawczy, znajduje schronienie w miejscu, którym gardził – Dystrykcie 9. W tej części Blomkamp rezygnuje z kamer ręcznych na rzecz tradycyjnej narracji, a samemu filmowi zaczyna być bliżej do kina akcji niż społecznego komentarza na temat nietolerancji rasowej. Wikus, zmuszony sprzymierzyć się z jedną z Krewetek (o imieniu Christopher Johnson!), toruje sobie drogę do laboratoriów MNU za pomocą obcej broni, w ogniu której ludzie dosłownie rozpadają się na kawałki w rozbryzgach krwi. Wspólne cele towarzyszy nie są jednak tak ciekawe z socjologicznego punktu widzenia, jak pierwsze kilkadziesiąt minut filmu. Realizacja i konstrukcja fabularna momentami przypomina komputerowe hity FPP działające na zasadzie “zabij-znajdź przedmiot-idź dalej”. Na pewno jest to spektakl ciekawy i trzymający w napięciu, a efekty specjalne wzbudzają szacunek, lecz po wcześniejszym rzucie okiem na genialną wręcz panoramę Dystryktu 9 mamy prawo chcieć więcej. Nie otrzymujemy. Poza widowiskowymi scenami strzelanin, druga część filmu oferuje już tylko zmechanizowane emocje i konwencjonalne rozwiązania fabularne. Być może taki był zamiar reżysera, by pokazać, że nieważne, czy bohaterem filmu jest człowiek, czy kosmita, akcja potoczy się tak samo i nie różnimy się od siebie tak, jakbyśmy to sobie wyobrażali. Być może…

Blompkamp, bazując na króciutkim filmiku własnego autorstwa, Alive in Joburg, zrealizował dzieło, które najprawdopodobniej pokochają wszyscy. Całkowicie nowe spojrzenie na mieszkającego kilka miliardów kilometrów stąd sąsiada, tak bliskiego nam duchowo, miało zachwycać i faktycznie zachwyca! Pozostaje niedosyt, gdyż film porusza wiele ciekawych problemów – apartheid, bezduszność biurokracji, sprawę osiedli slumsów, nawet aborcji – lecz mało który zostaje rozwinięty na tyle, by zostać czymś więcej, niż jedynie wzmianką. Ponadto ceną poniesioną za nieco oportunistyczne podejście do realizacji jest jej nierówny poziom. Tak czy inaczej, zarzuty kierowane w stronę filmu, nieco z recenzenckiej przekory, nie są w stanie przyćmić magii widowiska zaserwowanego nam przez duet Jackson/Blomkamp i wyciągniętego w naszą stronę oskarżycielskiego palucha Krewetki.

Tekst z archiwum film.org.pl (24.09.2009).

REKLAMA