Drugie oblicze
Autorem recenzji jest Dominik Jedliński.
Jakież było moje zdziwienie kiedy urocza pani w kasie festiwalowej OFF Plus Camery oznajmiła mi w piękne poniedziałkowe popołudnie (piękne to było do pewnego momentu, o czym zaraz się przekonacie), że biletów na nowe dzieło Dereka Cianfrance’a zabrakło.
Jak to zabrakło?! Wszystko byłoby w porządku, gdybym kupował te bilety przed seansem. No OK. Kino studyjne, nie jakiś multipleks. Zdarza się. Może biletów zabraknąć. Ale ja te bilety chciałem kupić na piątkowy wieczór! Kolejne załamanie nerwowe godne Pata Solitano z „Poradnika pozytywnego myślenia” (porównanie nieprzypadkowe, ale o tym dowiecie się troszkę później) przeżyłem kiedy okazało się, że bilety są już wyprzedane na wszystkie trzy przedpremierowe seanse, które miały odbyć się w kolejnych dniach weekendu. Huston, we’ve had a problem! Jak głosi klasyk. Kiedy już po 5 minutach skończyłem zbierać szczękę z podłogi i powoli zacząłem obracać się na pięcie w kierunku wyjścia, by ze spuszczoną głową i łzami w oczach udać się w miejsce odosobnienia, zdarzył się cud. Iskra nadziei! Anioł Stróż w postaci uroczej pani w kasie odrzekł: „To może ja pójdę zapytać szefa, czy się nie zwolniło coś?”. Pędź niewiasto! Nie zwlekaj! Sam chciałbym zobaczyć swoją minę, kiedy to usłyszałem. Stoję i czekam, i czekam… Przejrzałem już cały katalog festiwalowy dwa razy i nic. Czy warto? Sekundy jak minuty, minuty jak godziny, kiedy nagle… W drzwiach pojawia się ona. Krok jej jakby zwolnił, włosy jakby wzburzone podmuchem wiatru. Wraca, patrzy mi w oczy, na jej twarzy uśmiech szeroki jak Jabba the Hutt, a jej usta wypowiadają: „No ma Pan szczęście, zwolniły się dwa bileciki”. Trailerze dobrej nowiny, jakże mam Ci dziękować. I promyk jasny twarz mi osłonił, a w głowie mojej Kazimierz Marcinkiewicz i jego „Yes, yes, yes!” I tak trafiłem na jednego z głównych kandydatów do najdziwniej przetłumaczonego tytułu w tym roku, czyli „The Place Beyond the Pines”.
Drugie oblicze miejsca za sosnami
„Miejsce za sosnami/piniami” – tak brzmiałby tytuł, tłumacząc go dokładnie. I o ile zawsze irytują mnie polskie tytuły obcojęzycznych filmów, o tyle w tym przypadku nie doszedłem jeszcze dlaczego akurat twórcy ustalili taki tytuł oryginalny, a nie inny. Niby w filmie sporo zdjęć w lesie, więc może i sosny się tam przewijają. Przyznam szczerze: nie wiem. Dokładnie drzewom się nie przyglądałem, bo botanikiem, ani amatorem roślin nie jestem. Za to dobrego kina, jak najbardziej. A tego na ekranie nie zabrakło.
Po naszemu nowy film twórcy „Blue Valentine” zwie się „Drugie oblicze”. Polski tytuł do oryginalnego, pasuje jak Rysiek z Klanu do roli Ojca Chrzestnego, ale jeśli już weźmiemy pod uwagę tytuł i jego treść, to paradoksalnie nasze nazewnictwo pasuje całkiem dobrze. Bowiem „Drugie oblicze” to film obracający archetypami i poruszający tematy uniwersalne, czasem wręcz metafizyczne. Ale rozegrajmy to jak Derek Cianfrance w nowym filmie: wszystko po kolei…
Film rozpoczyna historia Luke’a (Ryan Gosling), kaskadera, który pracuje w wędrownej trupie cyrkowej, popisując się odważnymi wyczynami na motorze. Powrócił właśnie do miasteczka, gdzie bawił rok wcześniej i gdzie wdał się w romans z Rominą (Eva Mendes). Choć o tym nie wiedział, z ich krótkiego związku narodził się chłopiec. Luke zapragnął być obecny w życiu syna. Porzuca dawne życie i w akcie desperacji daje się skusić łatwym pieniądzom. Korzystając ze swoich niezwykłych umiejętności jazdy na motocyklu, zaczyna okradać banki. Przypieczętowuje tym nie tylko swój los, ale też swego syna oraz pewnego policjanta (Bradley Cooper) i jego syna.
Król Edyp
Mnogość interpretacji i wielowątkowość sprawia, że dzieło Cianfrance’a staję się uniwersalne. Akcja filmu pędzi niczym główny bohater na swoim motocyklu, od pierwszej do ostatniej minuty, nawet na chwilę nie zwalniając, nie oglądając się za siebie, nie patrząc na przyszłe konsekwencje. Czas biegnie, a niektórych decyzji nie da się cofnąć. I to właśnie film o konsekwencjach i przeznaczeniu (choć nie tylko), które przykuwają uwagę niczym zbroczony krwią sztylet na policzku głównego bohatera. Ukazuje jak nasze teraźniejsze czyny wpływają na to, jak będzie wyglądać nasza przyszłość. Nie tylko nasza, ale i ludzi, którzy żyją wokół nas. Los/Rodzina/Władza/Pochodzenie/Zbrodnia/Kara/etc.(brakujące dodać, niepotrzebne skreślić) – to wyniosłe słowa, które są wytatuowane na filmie dużymi literami równie dosadnie jak ciało Ryana Goslinga.
Niektórzy powiedzą – słowa-klucze niczym z lekcji języka polskiego w szkole średniej. Jak dla mnie – świetnie. Uwielbiam kiedy sztuka przenika się i uzupełnia nawzajem. Czasy kiedy słuchało się i oglądało się dzieła o wartościach w życiu, o moralności, o rzeczach ważnych, które determinują nasze życie, przeminęły. Dziś wszystko musi być lekkie, proste, dostępne dla mas, zaniżone do poziomu taniej rozrywki dla każdego. Homogenizacja kultury sięgnęła zenitu, a jeśli jeszcze nie teraz, to już niebawem. I tutaj wielkie brawa dla Cianfrance’a, że nie bał się pokazać za pomocą obrazu wszystkiego tego, czego brakuje w codziennym życiu. Albo inaczej: co istnieje, ale jest niezauważalne. Realizm i naturalizm życia amerykańskiej prowincji reżyser przedstawia w historii-micie, w przypowieści z wykorzystaniem metafor, archetypów i toposów. Tworzy dzieło, na podstawie którego spokojnie mogłoby powstać kilka filmów. Mamy historię o zwykłych ludziach, którzy – w imię odpowiedzialności za bliskich – podejmują czasem bardzo nierozważne decyzje. To opowieść o ambicjach i chęci zmienienia czegoś w swoim życiu. Cianfrance brutalnie daje do zrumienia, że chęci i determinacja to za mało, by wywiązywać się ze swoich obowiązków. To w końcu opowieść o ojcostwie, odwiecznej konfrontacji na linii ojciec-syn i ojcowskim dziedzictwie, które kształtuje życie latorośli, niejednokrotnie bez ich wiedzy (czyli jednak polski z Panią Moniką i „Król Edyp” na coś się przydał).
Znowu zielenina…
W końcu przyszedł czas na ocenę nadwornych przystojniaków Hollywood. Nowa propozycja Cianfrance’a to ponownie nieoceniony Ryan Gosling w roli głównej, z którym aktorsko i emocjonalnie zmierzył się Bradley Cooper. Już nie będę się tu rozdrabniał, że pewnie Panie, oglądając ten film, będą miały problem, kogo wybrać, nad kim tu wzdychać. Ryan Gosling – z gadżetami podobnymi jak w „Drive” – pomyka sobie w kurteczce na motocyklu zamiast auta, rozmyślając nad sensem istnienia. Ale zmieniony jest zupełnie: na ciele pełno tatuaży, a na głowie tlenione włoski. Klata pozostaje jednak bez zmian. Zmianę wizerunku oceniam na plus. Jakoś tak wyszło, że motocykl, duża ilość tatuaży i ogromna liczba spalonych papierosów sprawiają, że uznajemy faceta za bad boya. Na jego twarzy przez sporą część filmu widnieje również ciężar wszystkich nieszczęść i cierpień, jakie kiedykolwiek mogły dotknąć świat. Bez względu na to czy to las, czy okna domu Rominy, przyjdzie mu również długo patrzeć przed siebie, jakby na horyzoncie widniała podpowiedź, co zrobić ze swoim życiem. I nie uznaję tego za jakąkolwiek ujmę dla tego filmu. Gosling radzi sobie całkiem dobrze. Wraz z Cooperem, który po roli w „Poradniku…” pokazał, że jest w stanie wspiąć się na aktorską sekwoję, tworzą postacie bardzo wyraziste i przepełnione emocjami. Nie ma w tym filmie jakiejkolwiek roli, która byłaby nijaka. No może Romina, którą gra Eva Mendes, na tle reszty obsady wyszła trochę blado. Nawet drugi plan jest imponujący jeśli chodzi o nazwiska, jak i o grę aktorską: Ray Liotta, Bruce Greenwood (Green Wood- seriously?!), no i w końcu niekwestionowany mistrz drugiego planu Ben Mendelsohn, wcielający się w kumpla Luke’a.
Mimo tego, że „Drugie oblicze” prezentuje dobrą grę aktorską, to pierwsze na co zwróciłem uwagę, to mistrzowskie operowanie obrazem Seana Bobbitta. Genialne zbliżenia na Goslinga czy Coopera oddają cały stan emocjonalny ich postaci, czyniąc i tak wspaniałe role jeszcze wartościowszymi. Także miłośnicy zdjęć będą się rozpływać w zachwytach, bowiem sentymentalnych krajobrazów twórcy nie zamierzali nikomu szczędzić. A nawiązania w postaci podobnych ujęć w kolejnych aktach są przykładem świadomości twórców co do tego, co chcieli osiągnąć.
https://www.youtube.com/watch?v=vjGGO2jdEPg
Opowieść genialnie ubarwił swoją muzyką Mike Patton. Tuzin kompozycji jego autorstwa bardzo dobrze prowadzi nas przez różne emocje wyrażane przez bohaterów, cudownie kompilują się z akcją. Bez filmu muzyka jednak nie robi takiego wrażenia, no za wyjątkiem utworu zatytułowanego „The Snow Angel”, który pojawia się w filmie co jakiś czas i jest niekwestionowanie bardzo mocnym punktem tego filmu. Nie przeszkadza również fakt, że utwór ten znalazł się już w innym filmie, do którego Patton skomponował muzykę a mianowicie w „Samotności liczb pierwszych”. Poza tematami skomponowanymi przez Patton’a, soundtrack uzupełniają utwory “Please Stay” The Cryin’ Shames, “Miserere Mei” Vladimira Ivanoffa, “Fratres For Strings And Percussion” Arvo Pärta, “Ninna Nanna Per Adulteri” Ennia Morricone oraz “The Wolves (Act I And II) Bon Iver.
Trzy
Taka liczba wieńczy wypociny autora. „The Place Beyond the Pines” przedpremierowo gościł na ekranach kina przez trzy kolejne wieczory. Na oficjalną premierę Polacy będą musieli poczekać do 24 maja, czyli trzy tygodnie. Wyprzedane bilety, brak wolnych miejsc oraz trójka znanych i lubianych aktorów (Gosling, Cooper, Mendes) pozwala prorokować, że film w polskich kinach może odnieść spory sukces. Ich fani na pewno nie wyjdą z kina zawiedzeni. Trzyaktowe dzieło Dereka Cianfrance’a (mogłoby być trzema oddzielnymi filmami) chociaż jest całkiem długie (trwa aż 140 minut), to chwyta za serce i zmusza do myślenia. Czy zatem wybrać się do kina? W końcu „jedna decyzja czasem definiuje całe życie”, dlatego musicie podjąć ją sami.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=EOChz0QcZSo