DEMON. Rodzinny horror [RECENZJA]
Jak mówi przysłowie, z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Chociaż film składa się, technicznie rzecz biorąc, z serii zdjęć, to jednak zasada ta nie rozciąga się na X muzę – filmowe rodziny częściej wychodzą razem w kadrze gorzej niż lepiej. Szczególnie ochoczo realizuje tę tendencję horror, który z grozy moszczącej się w rodzinnym gronie uczynił bez mała jedną ze swoich cech wyróżniających. Kolejnym reprezentantem tego nurtu jest australijski Demon, reżyserski debiut Stevena Boyle’a.
Sceneria jest wdzięczna – umieszczona na odludziu Antypodów farma, a na niej trzech dojrzałych braci, ale wciąż straumatyzowanych przez dorastanie pod okiem surowego ojca. Najmłodszy z nich od jakiegoś czasu zachowuje się podejrzanie, zdradzając objawy choroby psychicznej, która wydaje się wyrastać z rodzinnej traumy, dzielonej przez wszystkich trzech i lepiej lub gorzej (nie)przepracowywanej. Dręczony niepokojącymi wizjami Phillip jest jednak nie tyle chory psychicznie, ile opętany przez złowrogą siłę, demona. Z czasem jego bracia odkrywają szokującą prawdę na temat opętania, a na scenę wkracza czwarta postać – zmarły ojciec.
Z tego punktu Demon buduje kameralny seans grozy, w którym bracia muszą się w równym stopniu zmierzyć z nieczystymi siłami, co z samymi sobą i swymi własnymi, pochodzącymi już ze świata materialnego, lękami. Boyle w typowy dla gatunku sposób łączy rodzinną psychodramę, solidnie rozwijaną w dialogach, spektakl opętania oraz elementy body horroru. Mieszanka całkiem sprawna, ale też bardzo mało interesująca, niemal od razu rozpływająca się w pamięci pośród szeregu podobnych, a nierzadko bardziej kreatywnych inscenizacji. Spazmy demonicznej proweniencji, chodzące po suficie części ciała – wszystko to już gdzieś było grane. Twórcom udaje się wygenerować ciekawy, szorstki klimat, który kojarzy się bardziej ze współczesnym australijskim kinem obyczajowo-społecznym (jako punkt odniesienia można przywołać filmy Justina Kurzela) niż z horrorem, co owocuje ciekawym przeszyciem pesymistycznego realizmu nadprzyrodzonym komponentem demonicznym. Trochę dryfuje to w kierunku frapującego Gdy rodzi się zło z ubiegłego roku, ale niestety bez cechującej meksykański film zręczności w obracaniu tropów i rozwijania intrygującej opowieści.
Sama historia, w której złowrogie wcielenie jest ucieleśnieniem toksycznych relacji ojcowsko-synowskich, jest wyraźnie kreowana od szablonu; z niewielką dozą oryginalności, która mogłaby przyciągnąć uwagę do tej konkretnie historii. Oryginalny tytuł, który do „demona” dopisuje disorder – „zaburzenie”, sugeruje bardziej psychologiczny klucz interpretacyjny, niż serwuje nam Boyle. Jego Demon zadowala się przywołaniem klasycznych skojarzeń rodzicielstwa z piekielnymi mackami, z lekkim zasugerowaniem mrocznej metafory. Cała inscenizacyjna para idzie na marne, gdy oprawia klisze kina o trudnych braterskich relacjach, mechanicznie połączonych z sekwencjami opętania. Demon stoi w rozkroku pomiędzy b-klasowym horrorem na wieczorny seans do piwa ze znajomymi a ambitniejszą grozą psychologiczną. Ten eklektyzm w niezbyt wprawnych rękach Boyle’a to raczej słaba karta.
Demon z jednej strony nęci ciekawym settingiem i ładnie poprzełamywaną formą, z drugiej nie oferuje nic poza rzetelnym, ale mało natchnionym seansem grozy z bocznej sali. Niby wszystko jest na miejscu, ale nietrudno oprzeć się wrażeniu, że poszczególne elementy nie do końca się przegryzają, dając efekt częściej nużący, a nawet skłaniający do przewracania oczami, niż przyprawiający o ciarki. Z tej historii dało się wycisnąć więcej, choć tragedii też nie ma.