SOKÓŁ MALTAŃSKI. Legenda X muzy
„Coś, z czego zrobione są marzenia” – ta, wbrew plotkom wcale nie ostatnia linijka dialogu, jest podsumowaniem zarówno clou filmu Johna Hustona, jak i tytułowego, mrocznego przedmiotu pożądania jego bohaterów. W obu przypadkach mamy do czynienia z jednymi z pierwszych (aczkolwiek nie pierwszymi, jak przyszło się sądzić!) przykładów odpowiednio kina noir oraz MacGuffina (czyli elementu często nieobecnego na ekranie, samoistnie nieistotnego, ale napędzającego fabułę oraz bohaterów). Nic więc dziwnego, że i ruchomy obraz z 1941 roku i jego milczący, czarny rekwizyt stały się legendami X muzy.
Istniejąca także w cyfrowo pokolorowanej wersji produkcja nie była przy tym pierwszą próbą zmierzenia się Hollywood z detektywistyczną powieścią Dashiella Hammetta, którego Sokół maltański był najpopularniejszą i najbardziej dochodową pracą (acz adaptowano zarówno Papierowego człowieka, jak i krótsze formy w postaci Szklanego klucza i Krwawego żniwa, na kanwie których m.in. bracia Coen oparli swoją Ścieżkę strachu). Było to dokładnie trzecie podejście w ciągu dziesięciu lat (a czwarte w ogóle, jeśli brać pod uwagę znacznie późniejszą wariację Rogera Cormana, Target: Harry).
Dekadę wcześniej powstał dość wierny przekład o dokładnie tym samym tytule (choć po latach wyświetlano go w telewizji jako Dangerous Female). W nim to rzeczona figurka wydaje się ciut bardziej drapieżna, mroczniejsza, a i sam film, stworzony jeszcze przed wejściem w życie Kodeksu Haysa odważniejszy w ukazywaniu zarówno przemocy, jak i seksualności. Cóż jednak z tego, skoro pozbawiona większych, charyzmatycznych gwiazd produkcja Roya Del Rutha poległa w kinowych kasach, a przez następne lata została zepchnięta w niebyt ze względu na wspomnianą, ostrą jak brzytwa cenzurę.
W pięć lat później niejaki William Dieterle nakręcił słabe Satan Met a Lady z samą Bette Davis. Aktorka okazała się jedynym plusem projektu, który wydatnie zmienia niektóre z wydarzeń, przez co fabuła nie ma za grosz sensu i jest zwyczajnie nudna. Krytyka nie pozostawiła na filmie suchej nitki, a i publiczność nie dała się nabrać i sukcesu w box office znowu nie było. Być może dlatego, że oba te przykłady zdecydowano się zakończyć typowym, nieprzystającym do historii happy endem. I wtedy, po kolejnych pięciu latach, na scenę wkroczył John Huston…
Do swojego debiutu legendarny reżyser napisał również scenariusz, za który otrzymał potem nominację do Oscara.
Jego Sokół Maltański zebrał jeszcze dwie inne – za najlepszy film roku i dla kolejnego nowicjusza, Sydneya Greenstreeta, który w imponującym wieku sześćdziesięciu dwóch lat po raz pierwszy zabłyszczał na dużym ekranie w drugoplanowej roli Kaspera Gutmana. Złośliwi powiedzieliby, że jest to wielki występ głównie z uwagi na tuszę aktora. Ważący ponad 160 kilogramów Greenstreet ledwo mieścił się w kadrze i trzeba było dla niego specjalnie wykonać nie tylko całą garderobę, ale i meble, na których siadał. Jego postać była zresztą bezpośrednią inspiracją przy tworzeniu Jabby The Hutt z Gwiezdnych wojen. Uszczypliwości jednak na bok – Greenstreet zagrał bezbłędnie, podobnie jak i cała reszta obsady, którą dobrano idealnie do bohaterów.
I tak Gutman to oślizgły, niecofający się przed niczym typ, który jest nie tylko gruby, ale i cwany. Jak zwykle uwagę przykuwa Peter Lorre, dla którego był to ulubiony film z tych, w których zagrał. Jego Joel Cairo to również typ, któremu nie można ufać, choć – dosłownie i w przenośni – stanowi połowę człowieka, jakim jest Gutman, i zdecydowanie łatwiej nim manipulować. To taki bardziej uliczny, straganowy spryciarz, od którego kłamstwem wali na kilometr. Mamy jeszcze małomównego, ale zadziornego pomagiera, Wilmera Cooka (Elisha Cook Jr.), który w rzeczywistości okazuje się tylko głośno szczekającym pieskiem pokojowym; śliczną sekretarkę, Ivę Archer (Gladys George), czyli jedyną istotnie szczerą, przyjazną twarz oraz wielolicową (bo dwu to w tym wypadku za mało) Brigid O’Shaughnessy (niegrzeczna również prywatnie Mary Astor, która szybko wdała się w romans z reżyserem) – nakręcająca całą fabułę femme fatale, która podnosi ciśnienie sercowe (i nie tylko) głównemu bohaterowi.
No właśnie, ON – Samuel Spade w ikonicznej interpretacji Humphreya Bogarta, dla którego wcielenie to stało się wraz z późniejszym o siedem lat Skarbem Sierra Madre opus magnum kariery; rolą większą niż życie.
Ironiczne, zważywszy, że Bogie był absolutnym zaprzeczeniem opisów z książki Hammetta, przeniesionej przez Houstona na ekran właściwie bez zmian. Tak, jak i tam mamy zatem pannę O’Shaughnessy, która pewnego dnia zjawia się w biurze Spade’a oraz jego wspólnika i pod fałszywym nazwiskiem wynajmuje ich do znalezienia siostry – a raczej mężczyzny, z którym siostrzyczka rzekomo uciekła. Kobieta płaci im niezłą sumkę w gotówce, panowie przyjmują zatem zlecenie. Wkrótce partner Sama, Miles (obecny na ekranie może całe dwie minuty Jerome Cowan) zostaje zastrzelony na naszych oczach przez nieznanego sprawcę, a Spadem – podejrzanym o to zabójstwo przez policję – zaczynają interesować się tajemniczy osobnicy…
Tyle w kwestii intrygi, która dokładnie po siedemdziesięciu pięciu latach od premiery stanowi co prawda niezaprzeczalną klasykę, wyznacznik nie tyle kina noir, co gatunku detektywistycznego, ale też i dalej opiera się na zaskoczeniu widza, odkrywaniu kolejnych kart. A tych pojawia się w rozdaniu coraz więcej i trudno nie ulec wrażeniu, że wszystkie są znaczone. Jak duch krąży nad nimi cień tytułowego ptaka – u Hustona sprowadzonego do iście mitycznego przedmiotu, którego zmyślona, sięgająca średniowiecza historia pobudza wyobraźnię już podczas napisów początkowych.
Gdy zatem w końcu zostaje nam on ukazany, zniecierpliwieni równie mocno, co polujący na niego gracze możemy czuć się lekko rozczarowani, oszukani wręcz.
Zabieg to jednak celowy, bo celem historii było mamić tak widzów, jak bohaterów, którzy gotowi są nie raz zaprzedać duszę diabłu, by położyć na posążku swoje łapy. Przekonani o jego wyjątkowości, zaślepieni jego wartością, napędzani nie tyle marzeniami o bogactwie i chwale, co zwykłą chciwością. Zapominają o wszystkim innym, bez mrugnięcia okiem stawiając na szali życie pozostałych i kompletnie tracąc głowę dla będącej niemal całkowitym przeciwieństwem mieniącego się złotem Oscara statuetki. Ale czy na pewno?
Trzeba przyznać, że jest w niej, mimo wszystko, coś fascynującego, bliżej enigmatycznego, pociągającego. Ale i przygnębiającego, może nawet przerażającego. Spowita czernią, błyszczy się w oczach zapatrzonych weń osób. Niewzruszona i milcząca jest idealnym lustrem dla ich płytkich dusz. Swoistym strażnikiem ludzkich tajemnic i wyznacznikiem nieodgadniętego. Personifikacją zarówno pragnień, jak i grzechów. W końcu także świadkiem upadku człowieka – człowieczej wiary, naiwności oraz wszelkich słabości gatunku.
Jak na ironię, stworzony przez Freda Sextona rekwizyt okazał się z czasem autentycznie wartościowy.
Zainspirowany prawdziwą, wypełnioną drogocennymi kamieniami, pochodzącą z XVII wieku figurką o nazwie Kniphausen Hawk (obecnie w kolekcji Księcia Devonshire), jest dziś wart ponad milion dolarów amerykańskich. A raczej są warte, ponieważ z kilku wykonanych na potrzeby filmu sztuk cztery nadal istnieją. Cóż, nawet i pięć, jeśli liczyć również złotą replikę, która powstała na zamówienie Amerykańskiej Akademii Filmowej na 69. rozdanie wspomnianych Oscarów. Ona sama – pokryta także platyną, rubinami, koralem i ozdobiona diamentem – jest już jednak warta tych milionów aż osiem. W książce Sokół wyceniony był na około dwa miliony zielonych. Podczas gdy koszt wszystkich, stworzonych głównie z żywicy polimerowej i ołowiu, mierzących blisko trzydzieści centymetrów (przy ponad czterdzieści centymetrów naturalnego sokoła wędrownego) i ważących odpowiednio dwa i pół oraz aż dwadzieścia kilogramów oryginałów zamykał się w zaledwie siedemset dolarów.
Film zresztą także zaowocował prawdziwymi kokosami, wielokrotnie zwracając swój liczący „zaledwie” trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy budżet. Sukces zarówno finansowy, jak i artystyczny, był na tyle duży, że odpowiadające za produkcję studio Warner Bros. szybko zadecydowało o kontynuacji. Huston ponownie napisał scenariusz, ale nie pokusił się o reżyserię powstałych w 1946 roku Trojga nieznajomych, którzy ostatecznie mają mniej wspólnego z Sokołem maltańskim, niż pierwotnie planowano. Chociaż zarówno Lorre, jak i Greenstreet niejako powtórzyli swe role, to jednak zamieszanie z prawami autorskimi sprawiło, że przez ekran przewijają się zupełnie inne postaci. Powstał więc film na poziomie, ale o powtórzeniu tryumfu można było pomarzyć – zwłaszcza bez Bogarta/Spade’a na liście płac.
Tym bardziej czyni to z „części pierwszej” pozycję wyjątkową. Obecnie tytuł ten – który początkowo miał nazywać się nieco bardziej zagadkowo, bo The Gent from Frisco – być może nie robi już takiego wrażenia, jak kiedyś. Wszak zarazem dany gatunek, jak i rozwijające się dorobki Hustona oraz Bogarta przyniosły kilka innych, równie dobrych, a być może nawet i lepszych (arcy)dzieł. A postać Sama Spade’a – samotnego, milczącego i twardego krzyżowca poświęconego sprawie – została przemielona przez popkulturę w takim stopniu, że dziś jest tak bardzo podręcznikowym przykładem bohatera, że aż schematycznym. Archetypem balansującym na krawędzi parodii. Wydźwięk filmu pozostaje przy tym nadal silny i aktualny, a on sam niezmiennie dobry, nad wyraz celny. Pisząc kolokwialnie: wśród kinowych drapieżców, sokół wciąż skrzeczy najmocniej. Warto się wsłuchać.
korekta: Kornelia Farynowska