AVIATOR
Z głową w chmurach
… czyli kino wysokich lotów
Niedoceniani przez współczesnych, niezrozumiani przez rodziny, przyjaciół i znajomych. Marzyciele, pionierzy, wynalazcy, rewolucjoniści – to często jednostki skazane na życie w czterech ścianach i samotne sny o zmianie świata, podbojach, odkryciach, o zapisaniu się na zawsze wśród kart historii. Zwykły Kowalski nie rozbiłby atomu, nie napisał wielkiej partytury, nie rozświetliłby też ciemności pierwszą żarówką. Do rzeczy wielkich, naprawdę wielkich, przełomowych i niezapomnianych, potrzeba iskry szaleństwa, wiary ponad życie w słuszność sprawy, wiary do końca, aż do spełnienia marzeń. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, nieraz nawet wbrew sobie i pod prąd biegu świata. Beethoven był głuchy, Mozart zdrowo szurnięty, Kolumb poświęcił życie. aby odkryć Nowy Kontynent, Witkacy tworzył na dragach, Freddie Mercury był gejem przebierającym się w damskie ciuszki, Einstein geniuszem trzymającym w szafie kilka par jednakowych garniturów i pokazującym do zdjęcia język, a Larry Flynt zakładał flagę USA jako pieluchę i rzucał w sędziego pomarańczami podczas procesów przeciwko pismu “Hustler”. Wszystkie wymienione osobowości łączy niezachwiane niczym parcie do celu, po drodze często usłanej trudnościami i kłodami rzucanymi pod nogi przez zawistnych ludzi i przeznaczenie.
Howard Hughes, bohater filmu Martina Scorsese, bez pudła wpisuje się do galerii ludzi ‘innych’, wielkich, nietuzinkowych, którzy dobitnie zaznaczyli swój byt na Ziemi i wpisali się w historię świata złotymi literami. Przyznać muszę w tym miejscu, że wstęp do recenzji wyszedł mi strasznie sztywno i poważnie, niektórzy mogą nawet pomyśleć, że mają do czynienia z poważnym tekstem o bardzo poważnym filmie… na szczęście “Aviator” to rozrywkowe, wielkie kino pełną gębą, zrobione z polotem, rozmachem i niesamowitymi efektami wizualnymi, a i niniejsza recenzja od tej pory będzie pisana już normalnym językiem, a nie w poważnym tonie, w który tekst popadł we wstępie.
Martin Scorsese, niezrażony chłodnym przyjęciem “Gangów Nowego Jorku” i porażką w Oscarach, drugi raz zaprosił na filmowy pokład Leonarda DiCaprio.
Aktor, mając do dyspozycji materiał wyjściowy w postaci autentycznego, żyjącego w ubiegłym wieku człowieka, stworzył na ekranie niejednobarwną, pełnokrwistą postać, której największymi życiowymi pasjami były kobiety, film i przede wszystkim lotnictwo cywilne. Film prowadzi widza przez życie Hughesa bez zbędnego przynudzania czy przestojów w akcji; gdy mamy do czynienia ze scenami dialogowymi, często robią wrażenie nie gorsze niż podniebne ewolucje lotnicze w dużej części zapełniające fabułę. Już pierwsze sceny “Aviatora” rzucają nas prosto w wir produkcji największego filmu Howarda Hughesa – “Aniołów piekieł” (na marginesie mówiąc, jest to jeden z ulubionych filmów Scorsese), na planie którego panuje totalny chaos, zamieszanie i ogólna dezorientacja. Hughes przypłaca produkcję filmu zdrowiem, ogołoceniem pokaźnego portfela (Howard Hughes był jedynakiem, który odziedziczył po rodzicach wielką fortunę), a kilku pilotów podczas realizacji tego epickiego filmu traci życie.
Już tu poznajemy Howarda – DiCaprio – jako wielkiego wizjonera kina i… miłośnika lotnictwa, bowiem Hughes, siedząc w samolocie, sam kręci kamerą z ręki sceny powietrzne, ryzykując, że trafi go któryś z setek samolotów latających bez ładu i składu tuż nad jego głową. W przerwach między zdjęciami zaś, jako zapalony konstruktor i inżynier, bez końca unowocześnia sylwetki samolotów, aby nabrały kształtów jak najbardziej aerodynamicznych, gdyż według niego latają zbyt wolno (Hughes był maniakiem powietrznej szybkości, m.in. samodzielnie ustanowił w roku 1935 światowy rekord prędkości 567 km/h), a to psuje wizualny efekt walk powietrznych, które w zamierzeniu miały być szybkie i dynamiczne.
Dzięki temu w filmie przeplatają się sceny pełne pasji i oddania sprawie z sekwencjami powietrznymi, nakręconymi z pomysłem i oczywiście użyciem znakomitych – dzisiejszych – efektów specjalnych. Zapierają dech w piersiach szybkościowe próby samolotów Hughesa (które oczywiście sam pilotuje), które to sceny w pełni oddają magię szybowania w chmurach i zamiłowanie bohatera do lotnictwa. Gdy Howard Hughes akurat nie latał i nie kręcił lub nie produkował filmów (był producentem m.in. “Człowieka z blizną” Howarda Hawksa), wdawał się w romanse (zyskał przydomek “The World’s Greatest Womanizer”) z najbardziej znanymi aktorkami swoich czasów…
Przy tym wszystkim, przy całym splendorze i luksusie. w jaki opływał Hughes, postrzegany był w oczach społeczeństwa jako rozwydrzone (wyrzucał miliony dolarów na produkcję samolotów które często nigdy nie miały wzbić się w powietrze) złote dziecko Hollywoodu i biznesu, gdy on sam, dręczony nerwicą natręctw. zamykał się wielokrotnie w swojej własnej sali kinowej, stroniąc od ludzi przez wiele dni, samotnie walcząc z własnymi słabościami.
DiCaprio (również złote dziecko Hollywood) kreuje postać tragiczną i robi to niezwykle wiarygodnie, bez zbędnej aktorskiej szarży i choć Leo cierpi na syndrom Michaela J. Foxa – ciągle wygląda na młodszego niż jego filmowi bohaterowie – aktorskie zadanie w “Aviatorze” wykonał co najmniej bardzo dobrze. Z pewnością jest on kręgosłupem filmu, cieszy zatem fakt zauważenia go przez Akademię, przy jednoczesnym deszczu nominacji (aż 11) dla filmu, reżysera i całej ekipy (w przypadku “Titanica” jeden DiCaprio został pominięty w nominacjach, choć do Oscara nominowany został chyba każdy, kto w filmie Camerona maczał palce). Przy całej technicznej oprawie “Aviatora” (wierne odtworzenie lat 30. i 40.), przy efektach specjalnych zrobionych z niezwykłym rozmachem, dzięki sprawnemu prowadzeniu opowieści i grze aktorskiej DiCaprio, Howard Hughes pozostaje przez cały film w centrum uwagi widza i chwała za to Martinowi Scorsese, że to człowiek (mimo natłoku efektów specjalnych i dużego rozmiaru całego filmowego przedsięwzięcia) pozostał dla niego najważniejszy. Scorsese w jednej ze scen stylizuje swojego bohatera na osobę cierpiącą za (przez) innych ludzi; Leonardo DiCaprio siedzi nago w sali kinowej, ma długą brodę, ułożenie ciała przypomina ukrzyżowanie, a świetlista łuna z projektora unosząca się za głową filmowego Howarda Hughesa dopełnia całości.
Bohaterowie zaludniający drugi plan, w których role wcielili się niemal sami wielcy, znani lub uznani aktorzy, również odgrywają w całej historii dużą rolę; począwszy od słynnych kobiet Howarda (Katharine Hepburn – Cate Blanchett, Ava Gardner – Kate Beckinsale), Aleca Baldwina w roli Juana Trippe, Johna C. Reilly w roli przyjaciela i doradcy Hughesa, poprzez współpracownika-meteorologa profesora Fitza – Ian Holm, epizodyczną rolę Jude Lawa w roli… Errola Flynna, przez równie epizodyczny występ Willema Dafoe, na znakomitej, nominowanej do Oscara drugoplanowej kreacji Alana Aldy kończąc.
I choć “Aviator” mimo swojego rozmachu inscenizacyjnego i niezaprzeczalnej doskonałości wszystkich elementów składowych – reżyseria, aktorstwo, montaż, scenariusz, dźwięk, muzyka, zdjęcia itp. nie jest filmem, który można by postawić na jednej półce z “Taksówkarzem” czy “Chłopcami z ferajny”, niezaprzeczalnie rehabilituje reżysera po średnio udanych “Gangach Nowego Jorku” i gwarantuje 170 minut doskonałej rozrywki.
SPOJLER
Dzieło życia Hughesa: Ogromny Wodolot HERCULES (a’ka “The Spruce Goose”), ważący 200 ton kolos. mogący zabrać na pokład około 750 pasażerów, wokół którego toczyła się fabuła drugiej połowy “Aviatora”, na końcu filmu wzbija się w powietrze. “Aviator” kończy się zatem triumfem Howarda Hughesa nad niedowiarkami którzy twierdzili, że HERCULES nigdy nie zdoła tego uczynić. Poderwanie HERCULESA do lotu było zatem punktem kulminacyjnym filmu i idealnym zakończeniem, dlatego też, aby nie zaburzać ostatecznego wrażenia zwycięstwa Howarda Hughesa nad wszystkimi przeciwnościami, ani nie wprowadzać do filmu kolejnego wątku, który pozostawiłby widza w przeświadczeniu porażki naszego bohatera, nie wspomniano o tym, że pierwszy lot “The Spruce Goose” był jednocześnie… ostatnim. To jest właśnie świat filmu, który rządzi się własnymi prawami – myślę jednak, że Howard Hughes oglądając “Aviatora”, życzyłby sobie właśnie takiego zakończenia, w którym marzenia i pasja górują nad sceptycyzmem i prostolinijnym myśleniem.
Z archiwum film.org.pl (2005)