search
REKLAMA
Felietony

Żegnaj, RUTGER, stary draniu, będzie mi ciebie brakowało

Jakub Piwoński

26 lipca 2019

REKLAMA

Wiadomość o śmierci Rutgera Hauera spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Dawno nie czułem się tak wstrząśnięty i zmieszany. Niby śmierć to rzecz normalna, do tego jest to śmierć kogoś, kogo osobiście nie znałem, a jednak od kilkunastu godzin nie mogę pozbyć się wrażenia, że straciłem kogoś bardzo mi bliskiego. Przyjaciela z dzieciństwa, którego dawno nie odwiedzałem.

To już? Teraz? Ale dlaczego?

Od czasu do czasu przychodzi w życiu każdego kinomana taki moment, w którym traci on swego idola z dzieciństwa. Bez względu na to, jak wielką boskość byśmy im nadawali, aktorzy są istotami z krwi i kości, które tak jak my, zwykli zjadacze chleba, stają się ofiarami ponurego żniwiarza. Ale nawet jeśli to wiemy, to i tak wciąż trudno jest przejść do porządku nad tym, że z życiem pożegnał się ktoś, kogo twórczość bardzo ceniliśmy.

Doskonale pamiętam uczucie, gdy z tym światem pożegnał się Robin Williams. Raz, że charakter jego śmierci kompletnie nie pasował mi do ekranowego wizerunku radosnego gościa, którego adekwatną reakcją na depresję mogło być, w moich wyobrażeniach, parsknięcie śmiechem, a dwa, że był to aktor, z którym się po prostu zżyłem. Tak, zżyłem.

Skąd to wrażenie? Odpowiedź jest dość prosta. Jeśli lubimy filmy, w których występuje jakiś aktor, to ten ktoś staje się przez to częstym gościem w naszym domu. W wymiarze duchowym rzecz jasna. Dajemy mu w ten sposób prawo do tego, by uczył nas postaw, figur retorycznych, ekspresji ciała. Dajemy mu możliwość wzbudzania w nas podziwu i sympatii. Bycia naszym przyjacielem.

Sytuacja związana z odejściem Rutgera Hauera jest dla mnie o tyle paradoksalna, że nigdy nie postrzegałem go jako aktora, którego wyjątkowo cenię. Lubiłem go, owszem, ale jeśli kiedyś w wywiadzie ktoś zapytałby mnie, na czyją twarz w filmie najchętniej patrzę, ten holenderski aktor pewnie nie zmieściłby się w pierwszej piątce.

Nie dlatego, że na to uznanie w moich oczach nie zasługiwał, ale dlatego, że bym o Hauerze po prostu nie pamiętał. Był on bowiem jednym z tych aktorów, którzy wyjątkowo słabo koncentrują się na budowaniu swojego wizerunku, obecności w mediach, dawaniu o sobie znać skandalami obyczajowymi. Przynajmniej takie przez lata miałem wrażenie. Zawsze postrzegałem go jako artystę z krwi i kości, w pełni poświęconego dziedzinie sztuki, którą uprawia – aktorstwu. I właściwie tylko przez pryzmat jego ekranowych poczynań na niego patrzyłem.

Wielu zraził do siebie tym, że tuż po okresie swojej świetności – przypadającym na lata 80. i 90. ubiegłego wieku – zaczął grywać nie tyle w filmach gorszych, ile w totalnych szmirach. Mnie jednak jakoś nigdy to nie przeszkadzało. Ba, wręcz uważałem to za wyznacznik profesjonalizmu, gdyż nie sztuka być na świeczniku i tak starannie dobierać sobie scenariusze, by zawsze grać w najlepszych filmach. Do tego wystarczy dobry agent. Prawdziwą sztuką jest grać w tym, co grać trzeba, w tym, do czego jest się zaproszonym, i zawsze dawać z siebie sto procent, bez względu na okoliczności i potencjał historii.

Mocno utkwiło mi w pamięci to, jak za dzieciaka wpatrywałem się w twarz Hauera podczas obcowania z różnymi VHS-owymi hitami, takimi jak Autostopowicz, Krew bohaterów, Zaklęta w sokoła i, rzecz jasna, Łowca androidów. Ale chyba najbardziej wrył mi się w pamięć występ Hauera w Ślepej furii, w której z odpowiednią dla siebie swadą wcielił się w ślepego weterana wojennego, zręcznie posługującego się szabelką ukrytą w kiju, stając się wzorem dla przygarniętego przez siebie chłopca. Ja byłem wtedy tym chłopcem. I chyba nadal nim jestem.

Według mnie najciekawszą cechą jego aktorstwa była zdolność do wzbudzania w widzu zarówno strachu, jak i sympatii. Tę niejednoznaczność wypisaną miał na twarzy. Mimo że przez wielu zostanie zapamiętany jako filmowy antagonista, Hauer potrafił także tworzyć bardzo pozytywne postacie, których głębokie spojrzenie z miejsca umiało skraść serce widza.

Swoistym chichotem losu jest to, że akcja filmu, w którym tak według mnie, jak według wielu innych widzów Hauer stworzył rolę swego życia, rozgrywa się dokładnie w 2019 roku, czyli właśnie tym, jaki mamy obecnie. Umierający android Roy Batty w sposób niezwykle wzruszający żegna się ze światem, wygłaszając jedną z najlepszych mów pożegnalnych w historii kina. Co najbardziej przy tym zaskakujące, będąc maszyną, lepiej wyraża egzystencjalny smutek, niż zrobiłby to człowiek. Aktor dożył swoich dni w tym samym roku co grana przez niego postać, jakby jego historia była nierozerwalnie związana z tamtą rolą, jej wrażliwością i konotacjami.

Truizmem jest stwierdzenie, że aby coś docenić, należy to stracić. Gdy zostaje odcięty dopływ do wody, nagle chce nam się pić. Ale właśnie tak mam z Hauerem i jego dorobkiem. Dopiero teraz, w chwili gdy jest już pewne, że Holendra nigdy już w żadnej nowej kreacji nie ujrzę, zdałem sobie sprawę z tego, że choć wcześniej – świadomie lub nie – straciłem go z pola widzenia, to jednak w moim sercu przez lata zajmował stałe miejsce.

Na szczęście pierwiastek nieśmiertelności wpisany w zawód aktora pozwala mi pocieszać się tym, że Rutger jeszcze nie raz powróci do mojego domu, by swym spojrzeniem i zawadiackim uśmiechem zaprosić mnie do wspólnej przygody.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA