MOJA BABCIA JEST LESBIJKĄ. Seks, starość i poczucie humoru?
Żałuję, że twórcom filmu i zapewne Netflixowi zabrakło odwagi, żeby pokazać nagość w kontaktach dwóch babć. Twórcy skupili się na relacjach rodzinnych i oczekiwaniach wobec Kościoła, resztę tematów jedynie sygnalizując. Jeśli produkcja faktycznie miała być kontrowersyjna i zasiać trochę fermentu, powinni iść dalej – trochę, nie w sensie agresywnej manifestacji. Odpowiadałoby to również temu, o czym pisałem nieco wcześniej – powinniśmy traktować film Ángelesy Reiné jako zwykłą, obyczajową historię, więc pokazanie seksu jest w nim czymś naturalnym. Taki jest świat, kolorowy, różny, a miłość ma wielorakie oblicza. Małżeństwo zaś zostało stworzone, żeby przypieczętować i zapewnić ochronę pewnemu typowi relacji między ludźmi, ich płeć zaś jest nadrzędna wobec aktu, który podpisują, jest bowiem ich cechą naturalną. Żaden akt prawny ani instytucja nie powinny mieć realnej władzy nad tych, czym jest płeć oraz sposób jej pojmowania, odczuwania i realizacji przez jednostkę, której wolność jest zwykle gwarantowana prawnie – zdaje się bardzo cicho wspominać reżyserka Moja babcia jest lesbijką. Oczywiście zaprezentowałem tu wyjątkowo idealistyczną motywację stworzenia instytucji małżeństwa. W filmie wspomniana jest także bardziej realna argumentacja jego powstania – konsumpcjonizm i religijna kontrola społeczności.
Bohaterkom filmu chodzi przede wszystkim o to, żeby mogły wziąć ślub i się nie ukrywać. Czy to tak wiele? Sofia i Celia przeżyły większość swojego życia zgodnie z tradycyjną literą, a teraz, po siedemdziesiątce chcą ostatnie lata egzystencji wreszcie nie udawać. Nie chcą propagować homoseksualizmu, jakby w ogóle dało się to robić, no chyba że się wierzy w pseudonaukowe brednie, że stosunki jednopłciowe są chorobą nadającą się do leczenia elektrowstrząsami lub dużymi dawkami insuliny. Chcą, żeby tuż przed śmiercią przepłynęło przez nie prawdziwe życie, zgodne z ich seksualnością i… wiarą w Boga. Tak, wyobraźcie sobie, że homoseksualiści mogą być wierzący i chodzić do kościoła. Przyznać trzeba, że takie zestawienie problemów, na dodatek w atmosferze komediowej, nie jest proste, żeby widz uwierzył w fabułę i nie potraktował jej jako pastisz lub ideologiczny manifest. To ostatnie się udało. Reszta niestety zawiodła.
Komediowości w filmie właściwie brak, chyba że mamy nią nazwać udawanie małpy, sztywnych Szkotów czy też bez przerwy nad wyraz rozemocjonowanych aktorów. Samymi krzykami nie da się rozbawić widza. Żartom potrzebna jest treść. Oprawienie produkcji w tak dyskretną, knajpianą muzykę, w żaden sposób nieodpowiadającą okazywanym na ekranie emocjom, również okazało się pudłem. Psuło klimat, a raczej nie pozwalało się mu w ogóle w umyśle widza zagnieździć. Jedyne, co estetycznie było piękne, to widoki. Wyestetyzowane jak bohaterowie, których oczekiwania co do życia (prócz tych lesbijskich) były przedstawione raczej mało autentycznie. Spore pretensje należy mieć do aktorów, zwłaszcza tych młodszych. Nie poradzili sobie z tematem. Ingrid Garcia Jonsson (Eva) i Leander Vyvey (Stuart) przodowali w byciu kawałkami drewna. Ich zachowanie idealnie pasowało do wyczynów naszych polskich specjalistów od komedii romantycznych pokroju Marty Żmudy Trzebiatowskiej i Piotra Adamczyka. Z bólem przyznaję, że Netflix zmarnował temat. Może Francuzi byliby bardziej konkretni, odważni i dowcipni? A już z pewnością Czesi.
Moja babcia jest lesbijką przypomina mi lody na patyku z polewą czekoladową. Niby wszystko ładnie, polewa zrobiona równo, ciemna, jakby nawet deserowa, lecz po nadgryzieniu okazuje się za gruba, za słodka, a w środku znalazło się tanie nadzienie w postaci zamrożonej wody z sokiem owocowopodobnym. Spodziewałem się prawdziwego mleka, śmietanki i przynajmniej intensywnego waniliowego aromatu. Chociaż przyznaję, początkowy styl i dyskrecja w opowiadaniu o problematyce małżeństw homoseksualnych dały mi nadzieję na coś lepszego.