IKONA kina. Dlaczego Oscary to wciąż FENOMEN?
Jak co roku w styczniu ogłoszono nominacje do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej i jak co roku rozpoczęto tym samym kilkutygodniowe wyczekiwanie rozdania Oscarów. Filmową bańkę wypełniły tradycyjnie spekulacje, typowania, nadrabianie potencjalnie zwycięskich filmów i komentowanie tego, jak rozkładają się sympatie głosujących na najlepsze produkcje członków Akademii. Również tradycyjnie, niemal od razu po upublicznieniu grona nominowanych do statuetek pojawiły się pierwsze kontrowersje, głosy niezadowolenia, zarzuty niezrozumiałych pominięć i skostnienia oscarowego gremium.
Wzburzony szum medialny, wytykający Akademii brak zróżnicowania etnicznego, ignorowanie kobiet-reżyserek czy uprzedzenia wobec kina gatunkowego (to chyba najczęstsze z powracających w ostatnich latach zarzutów) to już niemal nieodłączna część oscarowego show, podobnie jak jęki zawodu czy zniesmaczenia ostatecznymi wynikami – bo pominięto film odważniejszy, a wybrano bezpiecznego crowdpleasera, na przykład. Można zatem postawić pytanie: dlaczego wciąż ekscytujemy się Oscarami, skoro co roku z zapamiętaniem utyskujemy na ich poziom i podważamy z różnych stron merytoryczny wymiar nagród? Skoro, szczerze mówiąc, mało kto przyjmuje dziś Oscara za bezwzględny wyznacznik jakości, skąd to ciągłe publiczne trawienie decyzji Akademików, dlaczego co roku Oscary stają się jednym z popularniejszych tematów rozmów, w których „a widziałeś ten film?” zmienia się na „a jak myślisz, kto dostanie Oscara?”? Bo pomimo spadających wyników oglądalności Oscary to wciąż jedno z największych i prawdopodobnie najbardziej ikoniczne wydarzenie związane z branżą filmową na świecie, które rokrocznie, nawet jeśli z dystansem, pomagamy napędzać.
Pisząc „my”, mam na myśli pewien ogólny przekrój środowiska kinomanów (zarówno profesjonalistów, jak i „zwykłych” widzów). Są oczywiście i tacy, którzy rzeczywiście Oscarami i innymi nagrodami sezonowymi się nie przejmują, wzruszeniem ramion zbywając wyliczanki, który film zarobił ile nominacji, a ile z nich zamienił na złote ludziki. Zasadne jest jednak założenie, że znaczna część szeroko rozumianej publiczności Oscarami się jeśli nie ekscytuje, to przynajmniej przejmuje – większość z nas będzie wiedziała, które filmy zdobyły nominacje w najważniejszych kategoriach oraz kto jest faworytem w gronie aktorskim, i wyrazi na ten temat swoją opinię, dokładając swoje małe kamyczki do powszechnej atencji kierowanej na amerykańską imprezę.
Istota fenomenu ogólnej fascynacji Oscarami może wydać się banalna – to dobrze zakorzeniona w kulturowej świadomości marka. Historycznie rzecz ujmując, nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej są strukturalnym emblematem dominacji Hollywood na globalnym rynku kinowym – prestiż Oscarów zasadza się w dużej mierze na tym, że to mainstreamowe kino amerykańskie od wielu dekad jest centralnym punktem odniesienia w kontekście popularności i rzemieślniczego standardu. Przez lata hasło „Oscar” obrastało dostojeństwem, mogąc dzięki strukturalnemu usytuowaniu wskazywać światowych liderów filmowego fachu. Zrodzone praktycznie w sercu hollywoodzkiego hegemona Oscary nie tylko posiadły moc, o jakiej rządzące się całkowicie innymi prawami marki festiwalowe nie mogły marzyć, ale także zdystansowały inne nagrody o charakterze podsumowującym, zostające zawsze w tyle za blichtrem i pompą, którą otaczano Oscary.
Współcześnie Oscary są czymś więcej niż nagrodą przyznawaną najlepszym filmom danego roku. To działająca na wielu poziomach maszyna marketingowa, nieodłącznie sprzężona z siecią kampanii reklamowych producentów i dystrybutorów, której zadaniem jest nie tyle wybór najwyższej jakości filmów na rynku, co kreowanie kształtu globalnego rynku filmowego. Dlatego chociażby systematycznie pojawiają się piętrowe dopiski do plakatów z logotypem nagrody, czasem w połączeniu z innymi przesłaniające obraz. Jeśli można mówić o kryzysie Oscarów w ostatnich latach, to wynika on z coraz wyraźniejszego rozdźwięku pomiędzy tym wektorem kreującym a wpisaną w definicję nagrody za dany rok potrzebą odpowiadania na oddolnie pojawiające się kierunki i tendencje. Kryzys nie oznacza jednak, że pojawia się na horyzoncie perspektywa drastycznego upadku – rozdźwięk nie jest tyle silny, by zagrodzić ugruntowanej przez lata ikoniczności Oscarów jako hasła uruchamiającego skojarzenia z najwyższą półką kina (bez względu na to, czy takie powiązanie dało się kiedykolwiek obronić). Akademia zresztą może i jest anachroniczna i reaguje z opóźnieniem, ale jednak reaguje, co widać chociażby po strategii przyjmowanej wobec streamingowej rewolucji czy stopniowym wkraczaniu gatunków oraz filmów „peryferyjnych” do kaliforniocentrycznej rozgrywki. Oscary są na swoim miejscu, przyciągając uwagę i stanowiąc cel „wyścigu”, rozpoczynanego zazwyczaj pod koniec lata, którego stawką jest zdobycie na moment miejsca najbliżej reflektorów.
Co w tym świetle powiedzieć więc o tym, że coraz mniej ceniąc werdykty Akademii i częściej narzekając na nagrody, niż czerpiąc kibicowską przyjemność ze spektaklu ich przyznawania, rok w rok wracamy do Oscarowego kołowrotu i pozwalamy, by wokół tych „arbitralnych i konserwatywnych” nagród znów ogniskowała się nasza uwaga? Niespecjalny z tego paradoks. Istotą Oscarów nie jest w prostym sensie wyróżnianie czy, tym bardziej, obiektywne wskazywanie, co najlepsze w światowym kinie – ich sensem jest regularne tworzenie centrum, do którego grawituje uwaga środowiska. Centrum, które jest już tak wrośnięte w tkankę kina jako społecznego amalgamatu, że zasadniczo kwestia tego, do kogo trafiają nagrody, pozostaje drugorzędna. I to właśnie pokazujemy, dając się wciągnąć w kolejne dyskusje na temat zasadności wyborów Akademii i tym podobnych – Oscary są dla nas po prostu ważne, są ikoną globalnego kina i chcąc nie chcąc, patrzymy na nie jako na symbol prestiżu, usankcjonowania układu sił we współczesnym świecie filmu. A do ikon i symboli jesteśmy przywiązani jak do mało czego.