search
REKLAMA
Felietony

Zostawcie w spokoju ELEKTRONICZNEGO MORDERCĘ!

Jacek Lubiński

9 lipca 2019

REKLAMA

Chyba wszyscy mamy jakiś problem z polskimi tłumaczeniami zagranicznych filmów. Ja też. Mam jednak większy z panującym od kilku dobrych lat chaosem w tym temacie i regularnym nadawaniem nowych nazw starym filmom. Najczęściej równie tragicznych jak oryginalne przekłady…

Kultowy plakacior nie do podrobienia

I owszem, nie przeszkadza mi, że pod naporem ciągłej krytyki oraz wiecznie atakującej język polski, uniwersalnej dla świata angielszczyzny z czasem porzucono tytuł Wirujący seks, który teraz na powrót stał się Dirty Dancingiem; podobnie jak z kultowego Elektronicznego mordercy narodził się porzucający angielski przedimek „the” Terminator. Niemniej obu pierwotnych wytworów naszych kochanych dystrybutorów będę bronił do grobowej deski, a wraz z nimi Szklanej pułapki i kilku innych (pozornych) koszmarków. Nie dlatego, że są „nasze”, ale dlatego, że mają fantazję, charakter, dobrze oddają założenia tych filmów i już się niejako zadomowiły – zarówno w moim małym umyśle, jak i w społeczeństwie. I gdy nazwy te padają, to od razu wiadomo, o co chodzi. Szczególnie gdy czyta je dodatkowo jakiś Szołański czy inny Kozioł. Ot, skarby kultury, które są, jakie są, mają swój urok i nie powinno się ich ruszać. Szczęśliwie są to zarazem przypadki, których feralne tłumaczenie z czasem po prostu porzucono – nie było to tak, że wzięto się do nich od początku, wymyślając na kolanie nowe koszmarki językowe.

To drugie podejście stosuje niestety Filmweb. Największa rodzima internetowa baza filmowa od jakiegoś czasu bawi się w takiego prywatnego naprawiacza „błędów”, mydląc nam sukcesywnie oczy i wprowadzając w obieg nowe nazewnictwo, nierzadko jeszcze gorsze zarówno w formie, jak i przekazie. Żeby nie być gołosłownym, zapodam kilka bolesnych przykładów.

Na początek ten najbardziej kłujący mnie w oczy – hit lat 90., The Last Seduction z Lindą Fiorentino. Na Filmwebie ukryto go pod nazwą Ostatnie uwiedzenie. Na pierwszy rzut oka wszystko gra, bo przekład jest dosłowny i jak najbardziej poprawny. Inna sprawa, że wspomniany tytuł po przetłumaczeniu z angielskiego brzmi po prostu koszmarnie w rodzimym języku. Zwłaszcza w porównaniu z soczystym przekładem, który od razu wabił widownię za czasów VHS-ów: Fatalny romans, przy którym Ostatnie uwiedzenie wypada nie jak thriller erotyczny, tylko komedia o dorastaniu. Również Ukryta forteca Kurosawy miała na Filmwebie tytuł przetłumaczony dosłownie, bo japońskie Kakushi-toride no san-akunin oznacza: Trzej niegodziwcy w ukrytej twierdzy. Prawda, że magia od razu gdzieś ulatuje? Szczęśliwie w tym przypadku zmieniono już polski tytuł na właściwy.

Jedziemy więc dalej. Shinjū: Ten no Amijima (1969) to według portalu Samobójstwo kochanków w niebiańskiej Amijimie, choć na całym świecie, w tym także w Polsce, film znany był (jest) jako Podwójne samobójstwo. Honkytonk Man (1982), tytuł produkcji w reżyserii Clinta Eastwooda, to określenie właściwie nieprzetłumaczalne, które zostało przemianowane na… Drogę do Nashville, co w sumie zgadza się z zarysem fabuły, ale zarazem kompletnie do niej nie pasuje. Podobnie jak tytuł Synowie III Rzeszy wypacza sens ruchomego obrazu Franklina J. Schaffnera, który przez lata spokojnie sobie funkcjonował pod nazwą Chłopcy z Brazylii (The Boys from Brazil; 1978).

Dirty Dancing aka Wirujący seks aka Brudasy Dancingu

Mało? Jest tego więcej! Choćby znakomita włoska satyra polityczna In nome del papa re (1977), którą na Filmwebie można znaleźć pod tytułem W imieniu narodu włoskiego zamiast W imieniu papieskiego króla, bo to właśnie oznacza tytuł oryginalny. Jest to błąd tym bardziej godny odnotowania, że parę lat wcześniej w Italii powstał kryminał In nome del popolo italiano (1971), czyli właśnie… W imieniu narodu włoskiego. Śmiesznie wypaczono również sens zapomnianej komedii francuskiej z Louisem de Funèsem: Taxi, Roulotte et Corrida (1958), która egzystuje pod tytułem: Taxi, ruletka i corrida. Problem polega na tym, że w filmie żadnej ruletki nie uświadczymy, a roulotte to po francusku… przyczepa kempingowa. Poprzedni polski tytuł to przy tym… Hiszpańskie wakacje i o nich właśnie fabuła opowiada. Brawo, Filmwebie!

I zapewne znajdzie się takich perełek jeszcze trochę. Zastanawia mnie tylko, czemu w ogóle istnieją. Nie są to oficjalne polskie tytuły, nawet jeśli ich twórcy bardzo by tego pragnęli. I nie są to też dobre tytuły, z którejkolwiek strony by spojrzeć. Widzów, zwłaszcza starszych, będą zatem wprowadzały w błąd, a wszystkich pozostałych wyprowadzą w pole, bo raz okaże się, że nazwa nie ma nic wspólnego z filmem, a raz będą się one myliły z tymi innymi, właściwymi.

Oczywiście czasem zdarza się, że jakiś film egzystuje pod kilkoma różnymi tytułami, odpowiednio, w kinie, na rynku domowym i w telewizji (a kiedyś także na pirackich kasetach wideo). Tak było na przykład ze sztandarowym dziełem Johna Hughesa Planes, Trains & Automobiles, które znamy zarówno pod dosłownym tytułem Samoloty, pociągi i samochody, jak i swego czasu równie popularnym Jeden bilet na dwóch. Jednak w tym przypadku obie nazwy pasują do opisywanego filmu, a wraz z upływem lat jeden tytuł gładko wyparł w końcu drugi, jednocześnie nie eliminując go ze świadomości ogółu.

Stare przysłowie prawi, że jak coś działa, to nie powinno się tego ruszać. Tak samo jest z tytułami, nawet tymi pierwotnie kuriozalnymi, ewidentnie błędnymi. Nie są najpiękniejsze, ale… cóż, SĄ. Są znane, są oficjalne, są wyjątkowe w swoim szaleństwie. Zatem powinno się je zostawić nietknięte, z całym dobrodziejstwem inwentarza – ze wszystkimi pasażerami „Nostromo” i innymi kwiatkami, które powstały i już się tego nie cofnie. A jak nam któryś nie pasuje, to zawsze możemy pozostać przy oryginalnym tytule. Shí Miàn Mái Fú – czyż to nie brzmi pięknie? Wszak, czy tego chcemy, czy nie, bynajmniej nie znaczy to tyle co: Dom latających sztyletów.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA