search
REKLAMA
Felietony

Zagubiony w czasie i popkulturze

Jakub Koisz

8 września 2017

REKLAMA

Nigdy nie przepuszczę szansy, aby podzielić się czymś, co uważam za genialne. Może i kręcenie się ciągle wokół tych samych produkcji ma znamiona natręctwa oraz opiera się na sentymencie, który warto wytelepać z głowy, ale muszę się do czegoś przyznać – za każdym razem, gdy usłyszę Zagubiony w czasie, mam ochotę obejrzeć choćby jeden odcinek. Słyszę „Samuel Beckett” i nie myślę „irlandzki dramaturg”, ale „podróżujący w czasie fizyk z kartoflaną twarzą Scotta Bakuli”. To niewyleczalne.

Serial opowiada o fizyku kwantowym, który „skacze” w ciała różnych osób na różnych etapach historycznych, aby naprostować im życie (kolejny „skok” jest możliwy, jeśli wykona jakieś zadanie, zwykle jest ono w imieniu szeroko pojętego dobra ogólnego lub jednostkowego). W ciągu 5. sezonów udało mu się wcielić między innymi w księdza, który zachęcał młodego Stallone’a do kariery aktorskiej, przyjaciela Stephena Kinga, kalekę, prostytutkę, a także samego Elvisa Presleya.

O serialu przypomniała mi rozmowa z kolegą, który wyłuskał z sieci enigmatyczny napis kończący ten serial. Dalsze czytanie tego felietonu może zepsuć zabawę, bo nie chciałbym opowiadać zakończenia tym, którzy nie oglądali Zagubionego w czasie, ale uważam, że ma on jedno z najspójniejszych zwieńczeń w historii telewizji, mimo że zostało wyraźnie napisane na szybko. Całość zamyka jednocześnie złowieszczy, a z drugiej strony wyciszony tekst głoszący: „Dr Sam Beckett nigdy nie wrócił do domu”. Ale czy to źle?

W finałowym odcinku Dr Beckett trafia do tajemniczego baru, w którym siedzą być może inni, podobni jemu podróżnicy, a całość moderuje barman grany przez Bruce’a McGilla. Niektóre twarze przypominają postacie, które Beckett poznał w czasie swoich wcześniejszych podróży, a inne wyrwane są z epok nieznanych widzowi. Trudno opisać atmosferę panującą w tym miejscu bez używania banałów typu „oniryczny” i „surrealny”. Mnie osobiście przypomina dziwaczną scenę z gry „Fallout 2”, która przedstawiała mitologię tego świata w estetyce snu-pułapki. W tym easter eggu grywalna postać trafia do miejsca zwanego Cafe of Broken Dreams, w którym zaklęte w czasie i zamrożone w niebycie są wszelkie nieużyte postacie z pierwszej części gry, a także kilka tych ważniejszych dla historii serii. Jest to specyficzna intersfera, jakby poza główną linią fabularną i konwencją przyjętą wcześniej. Tajemnicza i również wymyślona na szybko.

Cafe of Broken Dreams

Oczywiście ostatni odcinek zostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Kim jest tajemniczy barman? To Bóg? W czasie swoich skoków Dr Beckett miał przeczucia, że jego skoki nie są przypadkowe i zaryzykował raz twierdzeniem, że ktoś z zewnątrz chce, aby pojawiał się w konkretnych wcieleniach. A może jest to swoisty Time Lord, władca czasu, kosmiczna istota, która zajmuje się kontrolowaniem tego całego (że użyję oksymoronu) kwantowego chaosu? Może Dr Beckett spotyka… samego siebie z przyszłości? Widz może się domyślić, że Al, wspomniany barman, wie nieco więcej o podróżach w czasie niż sam fizyk. I choć ten wątek wyraźnie miał być rozwijany, NBC wyciągnęło serialowi wtyczkę, zanim zdążono odpowiedzieć na wszystkie intrygujące pytania. Nie ich ilość jednak czyni ten serial wyjątkowym, ale klasa, z jaką twórcy przyznali się, że być może ich jeszcze nie mają. Twórcy „Zagubionych” mogliby się wiele od tego zakończenia nauczyć, bo też asekurowali się nieco metafizyką, ale Zagubiony w czasie robi to elegancko, jakby chcąc nadać wcześniejszym domysłom nieco więcej sensu.

Redakcyjny kolega, Radek Pisula, napisał na swoim blogu, że ostatnia plansza tego serialu to jedno z lepszych, ale i smutniejszych zakończeń w historii popkultury. Ja widzę to podobnie, ale też nieco inaczej – bo nie jest to dla mnie właśnie smutne zakończenie. „Mój” Dr Beckett postanowił skakać po czasoprzestrzeni w nieskończoność, bo jeszcze dużo jest do zrobienia dobrego na tym chaotycznym, wypełnionym złem świecie. I jest to na pewno praca na cały etat, a może nawet – ad infinitum.

REKLAMA