search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego uważam, że finał JAK POZNAŁEM WASZĄ MATKĘ jest DOBRY

Tomasz Raczkowski

3 kwietnia 2021

REKLAMA

Śmierć Tracy niczego więc nie przekreśla ani nie dewaluuje. Wręcz przeciwnie – końcowa przewrotka wzbogaca fabułę i dodaje jej zarówno emocjonalnego ciężaru, jak i realizmu. Jak poznałem waszą matkę odczarowuje do pewnego stopnia wyidealizowany świat sielskiego życia i romansów znany z telewizji. Przede wszystkim wzięciem treści w nawias opowieści przywoływanej po latach, ale także jakościowym pisaniem charakterów i losów postaci. Carter Bays i Craig Thomas tworzą sitcom, w którym nie zawsze na końcu czeka happy end, ludzie naprawdę się ranią, chorują i umierają, nie tylko ze starości. I tak samo w tym świecie ludzie niekoniecznie dostają od losu jedną jedyną miłość życia, która jest tą słuszną. Tym właśnie jest zejście się Teda i Robin, przypomnieniem, że życie się zmienia. Ted zakochuje się w Robin, wychodzi z tego uczucia, angażuje w kolejne, potem stara się na nowo odnaleźć szczęście. Pamiętajmy także, że sama Tracy przechodzi w serialu proces wyjścia z traumy utraty bliskiej osoby, co można traktować jako paralelę do procesu, który przeżywa Ted, opowiadając dzieciom historię łączącą dwie kobiety, które prawdziwie kochał, i oswajającego się z myślą, że może żyć dalej. Powrót do Robin nie jest przekreśleniem jego miłości do Tracy, ale efektem pracy pamięci, dokonywanej na przestrzeni dziewięciu sezonów, która to praca dąży do ponownego uzmysłowienia sobie, że możliwe jest życie pomimo tragedii, że Ted może być szczęśliwy bez Tracy.

Również życiowym realizmem jest dla mnie, także nagły z punktu widzenia narracji, rozwód Barneya i Robin. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że o ile, z tego, co wiem, większość fanów gorąco kibicowała temu związkowi, o tyle ja nigdy do końca nie kupiłem romansu socjopatycznego kobieciarza i niezależnej, pełnej ambicji i charakteru dziewczyny. Ich związek, napędzany podobieństwem charakterów i erotycznym napięciem miał swoje miejsce w okolicach czwartego, piątego sezonu, jednak później, w wątku prowadzącym ostatecznie do ich ślubu, wydawał mi się nieco wymuszany – zarówno przez scenarzystów, jak i Barneya, w równym stopniu zafiksowanych na koncepcji tego, że Robin jest idealną dla niego partnerką. Kiedy oglądałem ostatnio cały serial w całości, odniosłem silne wrażenie, że Barney – po swojemu skądinąd – osacza Robin, manipuluje nią i wykorzystuje moment jej życiowego kryzysu, by nakłonić do małżeństwa, które jest bardziej jego marzeniem (obsesją) niż czymś, czego chce ona. W przekroju, ten związek – co zresztą pokazywał sezon dziewiąty, tyle że okrywając warstwą sticomowego lukru – opierał się na tzw. chemii, a nie głębokim partnerstwie. Oboje mieli problemy z byciem parą w takim sensie jak parą-drużyną byli Marshall i Lily, nie potrafili też dogłębnie przepracować swoich problemów, uciekając się raczej do wybiegów udowadniających ich „fajność” (being awesome), wykorzystując seksualne przyciąganie i ignorując oczywistą dla mnie różnicę, podważającą ich szczęśliwą przyszłość – Barney poszukiwał wcielenia swojej matki, konserwatywnego związku ze stabilizacją, podczas gdy Robin dążyła do samorealizacji i oczekiwała od bycia z kimś raczej wsparcia i zrozumienia niż konieczności przyjmowania ról (to prawdopodobnie skłoniło ją później do upatrywaniu w rozumiejącym i skłonnym do poświęceń Tedzie właściwego mężczyzny). W obliczu ich niechęci/niezdolności do merytorycznej komunikacji była to duża skazaz na szczęśliwym ślubnym obrazku, której zaskakująco dużo fanów nie chce widzieć (zapewne uwiedziona ideą „perfekcyjnej pary” i charyzmą Barneya).

Niepowodzenie małżeństwa ma więc jak najbardziej sens w kontekście rozwoju postaci i całego przebiegu ich wątków na przestrzeni serialu. To, że „dosłownie cały sezon prowadził do ich ślubu”, też nie jest ze strony twórców jakimś kardynalnym grzechem. Ten zabieg pracował na impakt, jaki wywołuje informacja o rozwodzie, i bardzo dosadnie podkreśla, że w życiu, niekoniecznie wszystko jest bajką, a bajkowe momenty nie muszą kończyć się życiem długo i szczęśliwie.

Finał nie zaburza wydźwięku całego serialu, bo ten jest opowieścią nie tyle o przeznaczeniu czy „byciu kowalem własnego szczęścia”, co historią o nieprzewidywalności, nieustannej zmienności życia i jego nie zawsze pięknym obliczu. Że to przecież sitcom, powiecie? Owszem, ale wyjątkowość Jak poznałem waszą matkę polega właśnie na tym, że przełamuje konwencję sitcomu. W dalszych sezonach to dużo bardziej dramat z elementami komediowymi niż serial oparty na humorze. Twórcy postawili na rozwój postaci i dokonali dość karkołomnego eksperymentu, starając się jak najmocniej nagiąć konwencję serialu komediowego do pełnokrwistej opowieści o ludziach i ich emocjach. Sztuka ta w dużej mierze im się udała, a klasyczny finał, w którym Ted i Tracy, Barney i Robin i Lily i Marshall żyją długo i szczęśliwie, nie pasowałby do konwencji.

Przyznam, że finał ma swoje mankamenty techniczne – kluczowe przewrotki są wprowadzane trochę zbyt pospiesznie, przez co brakuje tak kluczowej w tym serialu ekspozycji. Owszem, jak zaznaczyłem wyżej, zakończenie jest wprowadzane i uzasadniane wcześniej, ale ostatni odcinek sprawia wciąż wrażenie zbyt raptownego. Przegląd przez przyszłość bohaterów trwa bardzo krótko, można więc poczuć żal – oto oglądaliśmy kilka sezonów budowania układanki, która rozsypuje się w parę chwil (choć w czasie świata przedstawionego zajęło to nawet więcej czasu). Być może scenarzyści źle rozłożyli akcenty ostatniej serii, zbyt słabo podbijając pewne elementy i nie decydując się na dramaturgiczną wywrotkę nieco wcześniej. Z tego, jak sądzę, bierze się niezadowolenie wielu widzów. Zachowując spójność opowieści, twórcy zaburzyli tempo własnej narracji, co zemściło się na nich odbiciem dużo większej, niż zakładali (jak sądzę), grupy widzów od finałowych odcinków. Dla mnie jednak Jak poznałem waszą matkę to jeden z lepszych seriali popularnych, oferujących o wiele więcej treści psychologicznej i życiowej niż większość sitcomów czy nawet seriali fabularnych. I zakończenie jest jednym z koronnych ku temu powodów.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA