Dlaczego MCU już mnie nie interesuje
Zgłaszam samokrytykę. We wrześniu 2021 roku napisałem tekst pt. Stare dziady kontra Marvel, w którym polemizowałem z niesławną opinią Martina Scorsese, argumentując, że filmom Marvela należy się miano „kina”: jak psu buda. Parki rozrywki? W najgorszych przypadkach owszem, w najlepszych zaś – pełnowartościowe dzieła filmowe. Dwa lata temu głęboko w to wierzyłem, z każdym kolejnym filmem wierzę coraz mniej.
Największego atutu, a zarazem szansy Marvela upatrywałem (i poniekąd wciąż upatruję) w indywidualizacji produkcji. Dopóki w uniwersum było miejsce dla takich twórców jak Chloé Zhao, James Gunn czy Taika Waititi, dopóty było w nich również miejsce na estetyczne ryzyko i autorskie podejście do materiału. Takiego miejsca zaczyna jednak brakować. Zrealizowani przez Zhao Eternalsi okazali się niewypałem, ambitną porażką i wątpię, aby Chinka otrzymała jeszcze kiedyś szansę na film w ramach MCU. Może i lepiej dla niej. Gunn i Waititi tymczasem najprawdopodobniej na dobre pożegnali się już z Marvelem: jeden przeszedł do konkurencyjnego DC, drugi miał podjąć się karkołomnego zadania wskrzeszenia filmowego uniwersum Gwiezdnych wojen, ale co z tego ostatecznie wyjdzie… nie wiadomo.
Trudno zresztą o lepszy moment, aby opuścić tonący okręt. Po zakończeniu wieloletniego, pieczołowicie budowanego starcia z Thanosem w świecie Marvela wieje nudą. Fazę czwartą trudno uznać za udaną – to właściwie filmowo-serialowa poczekalnia przed starciem z kolejnym, wielkim przeciwnikiem. Tym miał okazać się wprowadzony w Lokim Kang, ale koniec końców może okazać się on zbyt twardym orzechem do zgryzienia – zarówno dla fikcyjnych superbohaterów, jak i dla włodarzy Disneya. Jonathanowi Majorsowi nie po drodze ostatnio z prawem, w związku z czym traci kolejne role. Zobaczymy, jak będzie z rolą Kanga.
Argumentując swoje stanowisko względem filmów Marvela, Martin Scorsese pisał, że brak w nich „objawienia, zagadki, prawdziwego zaangażowania emocjonalnego. Nic nie jest tutaj na szali”. Wtedy tego nie zauważyłem, ale dzisiaj wiem, że trafił w dziesiątkę. Po pokonaniu Thanosa nie ma już w tym uniwersum prawdziwego zagrożenia – zagrożenia, które potrafiłoby permanentnie unicestwić któregoś z naszych herosów. Na razie trudno potraktować w takich kategoriach Kanga – jedna z jego wersji została zdetronizowana przez Michaela Douglasa i jego mrówki. Źródło problemu leży jednak gdzie indziej: we wprowadzeniu feralnego multiwersum. Jak to wszystko dokładnie działa? Nikt nie wie – odpowiedzi są różne, w zależności od filmu lub serialu, który akurat oglądasz. Ważne, że pozwala na jedno: nieograniczone miksowanie i wskrzeszanie bohaterów.
Idea multiwersum to w istocie gigantyczna maszyna do spełniania życzeń. Tęskniłeś za bohaterami ze starych Spider-Manów? Nic prostszego. Chciałbyś jeszcze raz zobaczyć Patricka Stewarta w roli profesora Xaviera? Proszę bardzo. Fan service podkręcony do ekstremum. Jak nauczyły nas jednak książki i filmy – nielimitowane spełnianie życzeń zawsze niesie ze sobą konsekwencje. Nie inaczej jest w tym przypadku. Wprowadzenie multiwersum sprawiło, że nic w świecie Marvela nie jest pewne i stałe. Nowoczesność płynniejsza niż u Baumana. Śmierć żadnego z bohaterów nie jest dłużej ostateczna, a zatem nie pociąga za sobą pożądanej warstwy emocjonalnej. „Nic nie jest tutaj na szali”, bo wszystko da się w magiczny sposób odkręcić. Jeżeli tylko pojawi się takie zapotrzebowanie (finansowe), to Steve Rogers i Tony Stark również powrócą – jestem tego pewien.
Martin Scorsese miał rację
Jeszcze jeden aspekt, o którym w swoim tekście wspominał Scorsese, nie daje mi spokoju – blockbustery Marvela przyzwyczajają nas do zunifikowanego, średniej jakości kina, a jednocześnie zabierają ekrany (ich ilośc jest w końcu fizycznie ograniczona) mniejszym, a często bardziej wartościowym produkcjom. Dwa lata temu uznałem to za wynurzenia boomera, dziś zastanawiam się, czy nie ma w tym zalążka prawdy. Filmy należące do większych franczyz, jakkolwiek słabe by nie były, prawie zawsze sprzedają się nieźle. Kiepściutka, trzecia odsłona Ant-Mana zarobiła prawie 500 milionów dolarów, przeciętny Thor: Miłość i grom ponad 750 milionów, bank rozbił wreszcie – nie najgorszy, ale pozostawiający sporo do życzenia – Doktor Strange w multiwersum obłędu, zarabiając blisko 1 miliard dolarów. Jak trudno jest wbić klin w tę franczyzową hegemonię, przekonali się ostatnio twórcy Dungeons & Dragons: Złodziejski honor – ich film, choć o klasę lepszy od wszystkich wymienionych przed momentem tytułów, zarobił lekko ponad 200 milionów dolarów (przy 150-milionowym budżecie).
Powodów takiego stanu rzeczy jest oczywiście wiele. Mogła zawieść strategia marketingowa, źle dobrana data premiery, nieobfitująca w wielkie gwiazdy obsada. Swoje pięć groszy dołożył każdy czynnik, który wpłynął na to, jaki kształt przybrał ukończony film w świadomości potencjalnych widzów. Wierzę jednak, że jednym z ważniejszych powodów mogło być smutne lenistwo, w które wpędziły współczesnych odbiorców wielkie franczyzy. Wybierając się do kina na produkcję sygnowaną szyldem Marvela, Gwiezdnych wojen czy Harry’ego Pottera wiemy, czego się spodziewać – jesteśmy bezpieczni, nic nas nie zaskoczy. Odwiedzamy starych przyjaciół, czasem wyciągniętych z grobu po raz enty. Tak jak pisał Scorsese: „w nazwach to sequele, ale w duchu remaki”. Wystarczy porównać, pod względem struktury, sequele Gwiezdnych wojen z oryginalną trylogią Lucasa. Disney ogranicza ryzyko do absolutnego minimum. Dostajemy niemalże dokładnie to samo, ale w nieco innym opakowaniu: przyjemności nie sprawia dłużej kryjąca się w środku zabawka (kawałek taniego plastiku), ale sam proces odpakowywania. Gdy w grę wchodzi nostalgia i przywiązanie do marki, jakość produktu schodzi na drugi, czasem nawet trzeci plan – a przecież powinna być to sprawa kluczowa.
Najmocniej cierpią z tego powodu nie malutkie produkcje autorskie (dla nich miejsce zawsze się znajdzie, choćby w kinach studyjnych), ale jakościowe blockbustery, realizowane za setki milionów dolarów i rywalizujące o podobną, jak najszerszą widownię – to dla nich może zabraknąć pewnego dnia ekranów bądź, i to chyba perspektywa bardziej prawdopodobna, skorych do podjęcia ryzyka producentów. Coraz częściej wydaje mi się, że odpowiednim miejscem dla produkcji Marvela jest obecnie streaming – według modelu straight to Disney+. Na małym ekranie łatwiej będzie ukryć pogarszające się z roku na rok CGI. Paradoks sytuacji polega na tym, że realizowane pod egidą Marvela i trafiające wyłącznie na streaming seriale prezentują wyższy poziom niż filmy kinowe, na których produkcję i promocję pompowane są największe pieniądze. Z równania wyłączam, trzymającego się na uboczu, Shang-Chi i legendę dziesięciu pierścieni oraz ostatnich Strażników Galaktyki, którzy – choć niedoskonali i dotkliwie patetyczni – wyróżniają się pozytywnie na tle dogorywającej franczyzy.
A może po prostu jestem już na to wszystko za stary? Nawet nie tyle fizycznie, co – z braku lepszego słowa – duchowo. Mam 24 lata, ale dopuszczam do siebie taką myśl. Perspektywa ma w końcu fundamentalne znaczenie. Scorsese mówi o tym wprost: „Wiem, że gdybym był młodszy, gdyby moja młodość przypadła na inne czasy, mógłbym być podekscytowany podczas oglądania tych filmów, mógłbym nawet chcieć zrealizować jeden z nich. Dorastałem jednak w takich, a nie innych czasach i rozwinąłem w sobie gust filmowy – poczucie tego, czym filmy są i czym mogą być – któremu tak daleko do uniwersum Marvela, jak Ziemi do Alpha Centauri”. Uczciwe postawienie sprawy.
Przypominam sobie, w jaki sposób George Lucas bronił odrzuconych przez fanów prequeli Gwiezdnych wojen – tłumacząc, że to filmy zrealizowane z myślą o dzieciach. Jakkolwiek żałośnie ta wymówka nie brzmi, coś w niej jest: średnia wieku na spotkaniu autorskim Scotta Langa mówi sama za siebie. Jako dziecko nie miałem do Mrocznego widma, Ataku klonów i Zemsty Sithów większych zastrzeżeń. Jako nastolatek byłem Iron Manem, Kapitanem Ameryką, wszystkimi Avengersami zafascynowany. Dzisiaj czuję przesyt – kino superbohaterskie, realizowane od linijki i bez polotu, przestaje mnie interesować. Zaczynam wymagać od rozrywki czegoś ekstra. Dlatego chętnie oddałbym kilka ostatnich produkcji Marvela, żeby tylko zobaczyć kontynuację Dungeons & Dragons. Może poziom tych filmów rzeczywiście tak drastycznie spadł, a może po prostu stałem się „starym dziadem” – a może jedno i drugie.