search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego MCU już mnie nie interesuje

Jako nastolatek byłem Iron Manem, Kapitanem Ameryką i Avengersami zafascynowany. Dzisiaj czuję przesyt – kino superbohaterskie, realizowane od linijki i bez polotu, przestaje mnie interesować.

Janek Brzozowski

15 maja 2023

REKLAMA

Zgłaszam samokrytykę. We wrześniu 2021 roku napisałem tekst pt. Stare dziady kontra Marvel, w którym polemizowałem z niesławną opinią Martina Scorsese, argumentując, że filmom Marvela należy się miano „kina”: jak psu buda. Parki rozrywki? W najgorszych przypadkach owszem, w najlepszych zaś – pełnowartościowe dzieła filmowe. Dwa lata temu głęboko w to wierzyłem, z każdym kolejnym filmem wierzę coraz mniej.

Największego atutu, a zarazem szansy Marvela upatrywałem (i poniekąd wciąż upatruję) w indywidualizacji produkcji. Dopóki w uniwersum było miejsce dla takich twórców jak Chloé Zhao, James Gunn czy Taika Waititi, dopóty było w nich również miejsce na estetyczne ryzyko i autorskie podejście do materiału. Takiego miejsca zaczyna jednak brakować. Zrealizowani przez Zhao Eternalsi okazali się niewypałem, ambitną porażką i wątpię, aby Chinka otrzymała jeszcze kiedyś szansę na film w ramach MCU. Może i lepiej dla niej. Gunn i Waititi tymczasem najprawdopodobniej na dobre pożegnali się już z Marvelem: jeden przeszedł do konkurencyjnego DC, drugi miał podjąć się karkołomnego zadania wskrzeszenia filmowego uniwersum Gwiezdnych wojen, ale co z tego ostatecznie wyjdzie… nie wiadomo.

strażnicy galaktyki 3

Trudno zresztą o lepszy moment, aby opuścić tonący okręt. Po zakończeniu wieloletniego, pieczołowicie budowanego starcia z Thanosem w świecie Marvela wieje nudą. Fazę czwartą trudno uznać za udaną – to właściwie filmowo-serialowa poczekalnia przed starciem z kolejnym, wielkim przeciwnikiem. Tym miał okazać się wprowadzony w Lokim Kang, ale koniec końców może okazać się on zbyt twardym orzechem do zgryzienia – zarówno dla fikcyjnych superbohaterów, jak i dla włodarzy Disneya. Jonathanowi Majorsowi nie po drodze ostatnio z prawem, w związku z czym traci kolejne role. Zobaczymy, jak będzie z rolą Kanga.

Argumentując swoje stanowisko względem filmów Marvela, Martin Scorsese pisał, że brak w nich „objawienia, zagadki, prawdziwego zaangażowania emocjonalnego. Nic nie jest tutaj na szali”. Wtedy tego nie zauważyłem, ale dzisiaj wiem, że trafił w dziesiątkę. Po pokonaniu Thanosa nie ma już w tym uniwersum prawdziwego zagrożenia – zagrożenia, które potrafiłoby permanentnie unicestwić któregoś z naszych herosów. Na razie trudno potraktować w takich kategoriach Kanga – jedna z jego wersji została zdetronizowana przez Michaela Douglasa i jego mrówki. Źródło problemu leży jednak gdzie indziej: we wprowadzeniu feralnego multiwersum. Jak to wszystko dokładnie działa? Nikt nie wie – odpowiedzi są różne, w zależności od filmu lub serialu, który akurat oglądasz. Ważne, że pozwala na jedno: nieograniczone miksowanie i wskrzeszanie bohaterów.

Idea multiwersum to w istocie gigantyczna maszyna do spełniania życzeń. Tęskniłeś za bohaterami ze starych Spider-Manów? Nic prostszego. Chciałbyś jeszcze raz zobaczyć Patricka Stewarta w roli profesora Xaviera? Proszę bardzo. Fan service podkręcony do ekstremum. Jak nauczyły nas jednak książki i filmy – nielimitowane spełnianie życzeń zawsze niesie ze sobą konsekwencje. Nie inaczej jest w tym przypadku. Wprowadzenie multiwersum sprawiło, że nic w świecie Marvela nie jest pewne i stałe. Nowoczesność płynniejsza niż u Baumana. Śmierć żadnego z bohaterów nie jest dłużej ostateczna, a zatem nie pociąga za sobą pożądanej warstwy emocjonalnej. „Nic nie jest tutaj na szali”, bo wszystko da się w magiczny sposób odkręcić. Jeżeli tylko pojawi się takie zapotrzebowanie (finansowe), to Steve Rogers i Tony Stark również powrócą – jestem tego pewien.

Martin Scorsese miał rację

Jeszcze jeden aspekt, o którym w swoim tekście wspominał Scorsese, nie daje mi spokoju – blockbustery Marvela przyzwyczajają nas do zunifikowanego, średniej jakości kina, a jednocześnie zabierają ekrany (ich ilośc jest w końcu fizycznie ograniczona) mniejszym, a często bardziej wartościowym produkcjom. Dwa lata temu uznałem to za wynurzenia boomera, dziś zastanawiam się, czy nie ma w tym zalążka prawdy. Filmy należące do większych franczyz, jakkolwiek słabe by nie były, prawie zawsze sprzedają się nieźle. Kiepściutka, trzecia odsłona Ant-Mana zarobiła prawie 500 milionów dolarów, przeciętny Thor: Miłość i grom ponad 750 milionów, bank rozbił wreszcie – nie najgorszy, ale pozostawiający sporo do życzenia – Doktor Strange w multiwersum obłędu, zarabiając blisko 1 miliard dolarów. Jak trudno jest wbić klin w tę franczyzową hegemonię, przekonali się ostatnio twórcy Dungeons & Dragons: Złodziejski honor ich film, choć o klasę lepszy od wszystkich wymienionych przed momentem tytułów, zarobił lekko ponad 200 milionów dolarów (przy 150-milionowym budżecie).

Powodów takiego stanu rzeczy jest oczywiście wiele. Mogła zawieść strategia marketingowa, źle dobrana data premiery, nieobfitująca w wielkie gwiazdy obsada. Swoje pięć groszy dołożył każdy czynnik, który wpłynął na to, jaki kształt przybrał ukończony film w świadomości potencjalnych widzów. Wierzę jednak, że jednym z ważniejszych powodów mogło być smutne lenistwo, w które wpędziły współczesnych odbiorców wielkie franczyzy. Wybierając się do kina na produkcję sygnowaną szyldem Marvela, Gwiezdnych wojen czy Harry’ego Pottera wiemy, czego się spodziewać – jesteśmy bezpieczni, nic nas nie zaskoczy. Odwiedzamy starych przyjaciół, czasem wyciągniętych z grobu po raz enty. Tak jak pisał Scorsese: „w nazwach to sequele, ale w duchu remaki”. Wystarczy porównać, pod względem struktury, sequele Gwiezdnych wojen z oryginalną trylogią Lucasa. Disney ogranicza ryzyko do absolutnego minimum. Dostajemy niemalże dokładnie to samo, ale w nieco innym opakowaniu: przyjemności nie sprawia dłużej kryjąca się w środku zabawka (kawałek taniego plastiku), ale sam proces odpakowywania. Gdy w grę wchodzi nostalgia i przywiązanie do marki, jakość produktu schodzi na drugi, czasem nawet trzeci plan – a przecież powinna być to sprawa kluczowa.

Najmocniej cierpią z tego powodu nie malutkie produkcje autorskie (dla nich miejsce zawsze się znajdzie, choćby w kinach studyjnych), ale jakościowe blockbustery, realizowane za setki milionów dolarów i rywalizujące o podobną, jak najszerszą widownię – to dla nich może zabraknąć pewnego dnia ekranów bądź, i to chyba perspektywa bardziej prawdopodobna, skorych do podjęcia ryzyka producentów. Coraz częściej wydaje mi się, że odpowiednim miejscem dla produkcji Marvela jest obecnie streaming – według modelu straight to Disney+. Na małym ekranie łatwiej będzie ukryć pogarszające się z roku na rok CGI. Paradoks sytuacji polega na tym, że realizowane pod egidą Marvela i trafiające wyłącznie na streaming seriale prezentują wyższy poziom niż filmy kinowe, na których produkcję i promocję pompowane są największe pieniądze. Z równania wyłączam, trzymającego się na uboczu, Shang-Chi i legendę dziesięciu pierścieni oraz ostatnich Strażników Galaktyki, którzy – choć niedoskonali i dotkliwie patetyczni – wyróżniają się pozytywnie na tle dogorywającej franczyzy.

A może po prostu jestem już na to wszystko za stary? Nawet nie tyle fizycznie, co – z braku lepszego słowa – duchowo. Mam 24 lata, ale dopuszczam do siebie taką myśl. Perspektywa ma w końcu fundamentalne znaczenie. Scorsese mówi o tym wprost: „Wiem, że gdybym był młodszy, gdyby moja młodość przypadła na inne czasy, mógłbym być podekscytowany podczas oglądania tych filmów, mógłbym nawet chcieć zrealizować jeden z nich. Dorastałem jednak w takich, a nie innych czasach i rozwinąłem w sobie gust filmowy – poczucie tego, czym filmy są i czym mogą być – któremu tak daleko do uniwersum Marvela, jak Ziemi do Alpha Centauri”. Uczciwe postawienie sprawy.

Przypominam sobie, w jaki sposób George Lucas bronił odrzuconych przez fanów prequeli Gwiezdnych wojen – tłumacząc, że to filmy zrealizowane z myślą o dzieciach. Jakkolwiek żałośnie ta wymówka nie brzmi, coś w niej jest: średnia wieku na spotkaniu autorskim Scotta Langa mówi sama za siebie. Jako dziecko nie miałem do Mrocznego widma, Ataku klonów i Zemsty Sithów większych zastrzeżeń. Jako nastolatek byłem Iron Manem, Kapitanem Ameryką, wszystkimi Avengersami zafascynowany. Dzisiaj czuję przesyt – kino superbohaterskie, realizowane od linijki i bez polotu, przestaje mnie interesować. Zaczynam wymagać od rozrywki czegoś ekstra. Dlatego chętnie oddałbym kilka ostatnich produkcji Marvela, żeby tylko zobaczyć kontynuację Dungeons & Dragons. Może poziom tych filmów rzeczywiście tak drastycznie spadł, a może po prostu stałem się „starym dziadem” – a może jedno i drugie.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA