Wybuch za wybuchem, strzelaniny, pościgi, wszystko to przedstawione za pomocą obłędnie szybkiego montażu, a dodatkowo wzbogacane krótkimi, aczkolwiek treściwymi i zabawnymi one-linerami wypowiadanymi przez sympatycznych bohaterów. Przy tym sceny dialogowe, które zdają się stanowić jedynie wypełniacz czasu pomiędzy kolejnymi sekwencjami akcji i scenariusz, który “jest, ale go nie ma”. Wszystkie te składniki wskazują na typowy, nastawiony wyłącznie na zysk blockbuster, jakich wiele pojawia się w okresie wakacyjnym. W tym przypadku mamy do czynienia także z remakiem, czyli zjawiskiem w ostatnim czasie zupełnie powszechnym w świecie filmu. Tyle że tym razem twórcy porywają się na zrimejkowanie serialu, który w latach 80. bił rekordy popularności i stał się obiektem kultu wielu (także mnie) widzów.
Drużyna A – czyli czwórka byłych bohaterów wojny w Wietnamie, ściganych przez prawo za zbrodnie, których nie popełnili i rozwiązujących przeróżne sprawy kryminalne. Drużyna składała się z czwórki wyrazistych postaci – pułkownik Hannibal Smith, będący mózgiem każdej operacji, porucznik Peck “Buźka”, czyli typ kochasia, który żadnej pannie nie przepuści, kapitan H.M. Murdock, genialny pilot, lecz jednocześnie totalny świr, oraz sierżant Bosco B.A. Baracus, obwieszony złotymi łańcuchami i wyróżniający się charakterystycznym irokezem typ, którego siła stanowi niezaprzeczalny atut. Teraz Drużyna A powraca, aby podbić ekrany kin i przywrócić pamięć o bohaterach, których niektórzy zdążyli już wymazać z pamięci.
Nie dość, że mamy do czynienia z remakiem, to można go także zatytułować “Drużyna A: Początek”, gdyż możemy tutaj na własne oczy zobaczyć, jak podczas nieco chaotycznej i nieprzewidywalnej akcji na pograniczu meksykańskim główni bohaterowie stwarzają jeden doskonale uzupełniający się team. Jako drużyna odnoszą gigantyczną liczbę sukcesów, jednak podczas akcji odzyskania niezwykle cennych matryc okazuje się, że zostali wrobieni. Zdegradowani i wysłani do więzienia, wracają po pewnym czasie, pałając chęcią zemsty. Mimo zbieżności nazwisk i charakterów, film znacząco odbiega od serialu, przenosząc akcję w nieco bliższą nam rzeczywistość. Bohaterowie walczą w Iraku, korzystają z najnowszych zdobyczy techniki, a czarny charakter potrafi powiedzieć o eksplozji, że wyglądała tak jak w “Call of Duty”. Scenariusza zbyt wysoko ocenić nie można, fabuła specjalnie oryginalna nie jest i widać, że stanowi jedynie pretekst do ukazywania kolejnych eksplozji i niekonwencjonalnych pomysłów Drużyny A. Jednak w tego typu filmach to nie scenariusz gra najważniejszą rolę, lecz przyjemność, jaką widz czerpie z seansu. Opinie odnośnie filmu, z którymi spotykałem się dotąd, były bardzo rozbieżne, dla mnie jednak seans był rozrywką na naprawdę dobrym poziomie. Akcji i humoru mamy tutaj pod dostatkiem, ale dla mnie najważniejszym elementem było to, jak z przedstawieniem kultowych postaci poradzą sobie aktorzy.
Z rolą Hannibala Smitha zmierzył się Liam Neeson, co do którego miałem spore wątpliwości, ale w filmie wypadł bardzo dobrze. Twardy charakter, uśmiech charakteryzujący kogoś bardzo pewnego siebie i nieodłączne cygaro w ustach powodują, że Hannibal w jego wykonaniu jest prawdziwym przywódcą i nic dziwnego, że pozostali wykonują jego wszystkie, najbardziej nawet absurdalne, pomysły. Jako Facey (o dziwo, w polskiej wersji zrezygnowano z tłumaczenia tej ksywy na Buźka) pojawił się Bradley Cooper, który właściwie powtarza tu swoją świetną rolę z Kac Vegas, ale facet ma w sobie potężną dawkę uroku osobistego i charyzmy, która powoduje, że naprawdę każdy ma ochotę zakumplować się z kimś takim. Jako Murdock pojawił się Sharlto Copley, który jak dotąd miał na swoim koncie tylko jedną rolę w filmie, ale jak każdy chyba wie, była to główna rola w nagrodzonym czterema nominacjami do Oscara Dystrykcie 9. I to właśnie niewątpliwie Copley jest największą gwiazdą filmu – powiedzieć o jego bohaterze, że jest zwariowany, to zdecydowanie za mało. Tu mamy do czynienia z prawdziwym idiotą, którego zachowania są momentami tak absurdalne, że widownia dosłownie pokłada się ze śmiechu. Ale nie można przy tym zapomnieć, że jest absolutnym mistrzem sztuki pilotażu. Na koniec pozostawiam największą zagadkę tego filmu, czyli Quintona “Rampage” Jacksona jako B.A. Baracusa. Z zawodu jest on zawodnikiem MMA, jednak trzeba pamiętać, że jego legendarny poprzednik w tej roli, czyli Mr. T, również trenował sporty walki, a aktorem był słabym. O Jacksonie można było naczytać się zdecydowanie najwięcej negatywnych opinii. Moim zdaniem jest to typowo średnia rola, która jednak sporo straciła przez jej kiepskie przedstawienie w scenariuszu. Jackson dostał za dużo złych tekstów, co chwila patrzymy, jak wariuje w maszynach latających, a dodatkowo mamy też zupełnie niepotrzebny wątek, w którym przeżywa swoiste nawrócenie i wyrzeka się przemocy! Na całe szczęście w finale w efektowny sposób łamie kark przeciwnikowi, więc jeśli miałby powstać sequel, nie trzeba się bać o tę postać. Co ważne, między aktorami jest wyczuwalna więź, więc ich przyjaźń na ekranie wypada bardzo przekonująco. W filmie możemy też zobaczyć Jessikę Biel, której rola ogranicza się jednak jedynie do bycia ładnym ozdobnikiem, oraz Patricka Wilsona, który jako czarny charakter momentami popada niestety w śmieszność, powodując, że jego rola wywołuje niemałą irytację.
Strona techniczna filmu nie powala. Efekty specjalne, mimo że widowiskowe (a w finale aż przesadnie), rażą nieco sztucznością. Sceny akcji są dobrze uchwycone przez zdjęcia autorstwa Mauro Fiore, są rewelacyjnie udźwiękowione, jednak efekt psuje nieco zbyt chaotyczny, przesadnie dynamiczny montaż. Całość podkreślona jest dobrą muzyką Alana Silvestri. Wykorzystuje on zarówno nieco przerobiony motyw główny znany z serialu, ale większość czasu zajmują mocno patetyczne utwory, które o dziwo sprawdzają się całkiem nieźle.
Drużyna A to najczystsza filmowa rozrywka bez większych ambicji. Zapewnia dwie godziny przyjemnego seansu, podczas którego każdy znajdzie coś dla siebie. Dla niektórych będzie to niezłe aktorstwo, bombastyczne sceny akcji, dobry humor, a niektórzy będą zachwycać się pięknem Jessiki Biel. Polecam na wakacyjne seanse i to nie tylko fanom serialu.
Hans Zimmer w najnowszym wywiadzie wskazał ulubione i najbardziej niedoceniane jego zdaniem soundtracki w swojej karierze.
Hans Zimmer w trakcie kariery trwającej już kilkadziesiąt lat skomponował muzykę do ponad 150 filmów, z czego dwie ścieżki dźwiękowe do Króla lwa z 1994 roku i Diuny z 2021 roku zapewniły mu Oscara za najlepszy soundtrack oryginalny.
Do jego najnowszych produkcji należy m.in. Blitz w reżyserii Steve’a McQueena, w którym w głównej roli wystąpiła Saoirse Ronan. Podczas wywiadu dla magazynu Vulture promującego film, oprócz dyskusji o jego najsłynniejszych dziełach, Zimmer postanowił wrócić wspomnieniami do swoich nieco zapomnianych ścieżek dźwiękowych. Artysta uważa, że jednym z jego najbardziej niedocenianych soundtracków jest ten do filmu Fan z 1996 roku, w którym w głównych rolach wystąpili Robert De Niro, Wesley Snipes i Jack Back. Tytuł w reżyserii Tony’ego Scotta okazał się finansową porażką, jednak Zimmer wskazał go, jako dzieło warte zobaczenia.
Zrobiłem dużo filmów, które okazały się porażką, “Fan” jest tego przykładem. Nikt go nie obejrzał, a soundtrack się niezaprzeczalnie wyróżnia. Jest taki nihilistyczny wiersz, który czytałem podczas nagrywania, nie zrozumiesz słów, ale jest naprawdę mroczny.
Zimmer wśród swoich najlepszych soundtracków wyróżnił także Incepcję Christophera Nolana, ponieważ “udało mu się dzięki niej naruszyć samą tkaninę czasu” oraz Interstellar, który uważa za ciekawy m.in. dzięki użytym organom piszczałkowym. Na pytanie, kiedy zamierza odejść na artystyczną emeryturę, kompozytor zareagował nieco humorystycznie.
Żartujesz? Komponowałem przez całe życie. Dlaczego miałbym przestać to robić? Dlaczego miałbym przestać żyć takim wspaniałym życiem? Wymyślać nowe rzeczy? To znaczy, czasem są do tego dobre powody, na przykład kiedy siadam przed pustą kartką i myślę sobie: O mój boże, nie mam pomysłu, co tu zrobić. Po dwóch tygodniach mam ochotę zadzwonić do reżysera i dać mu numer do kompozytora, który to zrobi, ale jakimś cudem wciąż mam ochotę robić coś nowego, taka jest prawda.
Nadchodzącym filmem, do którego muzykę napisał Hans Zimmer jest F1 dla Apple TV+, gdzie w głównej roli zobaczymy Brada Pitta.
W scenie po napisach pierwszego filmu z serii Avengers tytułowa grupa je w milczeniu shoarmę, odpoczywając po trudnej bitwie o Nowy Jork. Ciekawostka: popularny dziś fragment nie został nakręcony podczas głównych zdjęć, a już po światowej premierze filmu, co stworzyło pewien problem.
Scena w barze jest następstwem tego, co mówi Iron Man po bitwie, jednak jego słowa na temat shoarmy nie pochodzą ze scenariusza, a są wynikiem improwizacji Roberta Downeya Juniora, który podczas realizacji sceny wplatał w nią różne dialogi. Gdy uznano, że w montażu znajdzie się ten o shoarmie, postanowiono nakręcić dodatkową scenę. W tym celu zebrano głównych aktorów po uroczystej premierze filmu, kilkanaście dni przed wprowadzeniem widowiska do kin. Był jednak problem. Chris Evans, grający Kapitana Amerykę, był już wtedy zaangażowany w realizację Snowpiercera i miał brodę. W związku z tym, że Kapitan w pierwszej części nie nosił zarostu, Evansowi należało nałożyć charakteryzację, która zasłoniła brodę. Dlatego też w gotowej scenie aktor zasłania twarz i nic nie je. Sytuacja ta nie obeszła się bez żartobliwych uwag jego kolegów z planu. Poniżej zdjęcie zza kulis i gotowa scena.
The Brutalist to jeden z najbardziej cenionych filmów tego sezonu nagród, który przyniósł już Adrienowi Brody’emu Złoty Glob. Teraz jednak jest przedmiotem kontrowersji.
Wszystko z powodu wywiadu z montażystą filmu. Dávid Jancsó przyznał, że w postprodukcji korzystano z AI – po pierwsze, przy tworzeniu projektów architektonicznych, po drugie – aby poprawić akcent aktorów. Wszystko po to, aby zaoszczędzić pieniądze. Jancsó tłumaczy:
Mówię po węgiersku i wiem, że to jeden z tych języków, których wymowę trudno opanować. Nawet biorąc pod uwagę pochodzenia Adriena, to nie takie proste. Adrien i Felicity Jones mieli trenerów i poradzili sobie świetnie, ale chcieliśmy to dopieścić, żeby nawet miejscowi nie widzieli różnicy. (…) Najpierw spróbowaliśmy postsynchrony, ale to nie wyszło, zatem szukaliśmy innych opcji.
Ostatecznie użyto narzędzia Respeecher, które zmodyfikowało dialogi Brody’ego i Jones. Pomógł sam montażysta, który dostarczył próbki głosu. Według niego, podmieniono jedynie pewne głoski, występy aktorów nie zostały w ten sposób zmienione. Jancsó uważa, że używanie AI nie powinno wzbudzać kontrowersji, bo nie używa się tych narzędzi by stworzyć coś, czego do tej pory nie widzieliśmy, lecz po to, by przyspieszyć proces.
Czy wieści o używaniu AI zaszkodzą The Brutalist? Okaże się zapewne już przy okazji oscarowych nominacji.
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Mallory: Jaka szkoda, że nie uczyłeś się niemieckiego w tej swojej okropnej szkole.
Miller: Zamiast łaciny?! Za nic w świecie!
Kontynuacje zrealizowane długo po pierwowzorze nie są świeżym wymysłem Hollywood. W ostatnich latach producenci z fabryki snów zachowują się jednak, jakby nagle odkryli, że nostalgia jest potężną (i przynoszącą worki dolarów) siłą i wykorzystują ten fakt do upadłego. Ale stara prawda, że jeśli coś się dobrze sprzedało, to trzeba szybko dostarczyć tego więcej, obowiązuje przecież od dawna. Więc gdy zrealizowane w 1961 roku przez J. Lee Thompsona „Działa Navarony” z gwiazdorską obsadą tryumfalnie przemknęły przez kina, już kilka lat później pojawił się pomysł nakręcenia dalszych losów głównych bohaterów. Wprawdzie Alistair MacLean, na podstawie książki którego powstała pierwsza część, nie miał w portfolio kontynuacji, ale szybko stworzył zarys historii i scenarzyści mogli go przerobić na zdatny do sfilmowania tekst. Na przeszkodzie stanęły jednak problemy ze sfinansowaniem produkcji. Gdy w końcu udało się je rozwiązać, aktorzy z oryginału – Gregory Peck, David Niven oraz Anthony Quinn zestarzeli się na tyle, że nie mogli powtórzyć swoich ról. Zapadła więc decyzja o wymianie obsady i prace ruszyły pełną parą, a gotowy film pojawił się w kinach… siedemnaście lat po pierwszej części.
Już po kilkunastu minutach seansu okazuje się, że „Komandosom z Navarony” znacznie bliżej do kina przygodowego niż do realistycznego wojennego fresku. Film nie jest również tak epicki jak poprzednik, gdzie wszystko było jakby bardziej na poważnie, choć całość też została wzięta w gruby nawias umowności, charakterystyczny dla ówczesnego sposobu kręcenia takich widowisk. To nie są jeszcze czasy „Szeregowca Ryana”, w którym Spielberg pokazuje konflikt z reporterską niemal precyzją, a krwawe, naturalistyczne wręcz zmagania żołnierzy na froncie nie są w żaden sposób łagodzone. Tutaj straceńcza misja komandosów za liniami wroga przypomina raczej przygodę kilku facetów, którzy postanowili pobawić się w wojnę. Owszem, są straty, ale giną właściwie tylko postacie poboczne oraz czarne charaktery, a głównych bohaterów chroni coś co Anglosasi określają mianem „plot armor” (dosł. fabularna zbroja, chodzi o to, że protagonistom nie może się nic stać). Podkreśla to też lekka, miejscami nawet frywolna muzyka Rona Goodwina z kapitalnym, heroicznym motywem przewodnim na czele. Dlaczego już się nie komponuje równie wyrazistych melodii?!
Wydawałoby się również, że zastąpienie takich osobistości jak Gregory Peck czy David Niven to zadanie nie do wykonania, ale przejmujący pałeczkę po Pecku Robert Shaw (dla którego to przedostania rola w karierze, zmarł jeszcze przed premierą „Komandosów z Navarony”) oraz Edward Fox w roli Millera (poprzednio odgrywanego przez Nivena) świetnie czują się w skórach dwóch angielskich flegmatyków. Nawet w największych tarapatach zachowują powściągliwość i potrafią rzucić ironicznym komentarzem lub celną ripostą. Zacytowany na początku tekstu dialog pochodzi ze sceny, w której obaj, w przebraniach niemieckich oficerów, włamują się do magazynu broni, by ukraść materiały wybuchowe. Ani na chwilę nie tracą przy tym luzu i stoickiego spokoju. Czy to realistyczne? Absolutnie nie! Czy to się dobrze ogląda? Jak najbardziej! Co więcej, Shawa i Foksa wspomagają takie osobistości jak Harrison Ford (pierwsza rola po „Gwiezdnych wojnach”), Carl Weathers czy Franco Nero. A także, znani z cyklu o przygodach Bonda, zjawiskowa Barbara Bach oraz potężny Richard Kiel. Zresztą całość wyreżyserował bondowski weteran, Guy Hamilton.
Film kręcono w Europie, między innymi na terenach byłej Jugosławii, a plan wizytował prezydent Tito. Zgodził się on wypożyczyć filmowcom czołgi, skutkiem czego niemieckie oddziały dysponują sowieckimi T-34 (taki, jakim poruszali się nasi „Czterej pancerni i pies”). Jednak moja lubiona anegdota z czasu produkcji głosi, że pierwotnie planowano realizować zdjęcia w Pakistanie, dopóki ktoś nie zorientował się, że Pakistańczycy niezbyt przypominają z wyglądu Jugosłowian i Niemców, a koszt charakteryzacji byłby zbyt duży (sic!).
Ogólnie rzecz biorąc, jak na film nakręcony tyle lat po oryginale, z zupełnie nowymi aktorami i wieloma problemami produkcyjnymi, powstało całkiem przyzwoite kino przygodowe, osadzone w realiach II wojny światowej. Nie jest to żadne arcydzieło, ale „Komandosi z Navarony” zapewniają bardzo przyjemny seans, nieco może miejscami naiwny, lecz niepozbawiony uroku, z gwiazdorską obsadą, okraszony ładnymi plenerami i wpadającą w ucho muzyką. Warto, dla rozluźnienia, dać się porwać i udać na tyły wroga z misją nie do wykonania.
Margaret Qualley dołącza do grona artystów składających hołd zmarłemu niedawno Davidowi Lynchowi. Aktorka opowiedziała 0 tym, jak filmowiec wpłynął na jej obecną karierę.
15 stycznia 2025 roku w wieku 78 lat zmarł amerykański reżyser David Lynch, twórca Mulholland Drive, Blue Velvet czy Diuny, uważany za jednego z najbardziej utalentowanych i inspirujących filmowców ostatnich dekad.
W związku z odejściem reżysera od lat zmagającego się z ciężką chorobą, mnóstwo artystów opublikowało oświadczenia, w których podkreślali, jak filmografia Lyncha, jak i sama jego postać wpłynęły na kształt dzisiejszej kinematografii. Obok gwiazd takich jak Naomi Watts, Kyle MacLachlan, Steven Spielberg czy Patricia Arquette, swoje kondolencje złożyła także Margaret Qualley, która mimo iż nie wystąpiła w żadnym z legendarnych filmów Lyncha, opowiedziała o tym, jak jego dzieła ukształtowały ją jako aktorkę.
Gwiazda Substancji wspominała reżysera w najnowszym wywiadzie dla magazynu IndieWire.
Uwielbiam go. “Blue Velvet” to chyba jego pierwszy film, który zobaczyłam w wieku 16 lat. Wciąż działa na mnie niezwykle mocno. Występ Isabelli Rossellini… Zawsze będzie mnie inspirował, tak jak wszystkich innych.
Qualley wspomniała również o empatycznym podejściu Lyncha do artystów, z którymi pracował. Odniosła się do cytatu reżysera, w którym zaprzeczył, iż do tworzenia sztuki konieczny jest ból, posiłkując się przykładem Vincenta van Gogha, który jego zdaniem byłby jeszcze bardziej kreatywnym artystą, gdyby pozbył się wewnętrznej udręki.
To wyjątkowo mądre, podważanie idei straumatyzowaneigo artysty i ilości traumy, jaką musi w sobie posiadać, by tworzyć wartościową sztukę. Myślę, że jest to coś, co prześladuje szczególnie aktorów, w tym sensie, że musisz oddać całego siebie, żeby być w czymś dobrym.
Aktorka określiła Lyncha jako twórcę z nielimitowanymi pokładami kreatywności, który był gotowy skręcić w niemal każdym kierunku w swojej sztuce, pozostając niezwykle ciepłym człowiekiem poszukującym szczęścia.
Austin Butler zrezygnował z roli w filmie Top Gun: Maverick, by zamiast tego wcielić się w Texa Watsona w hicie Quentina Tarantino Pewnego razu… w Hollywood.
Austin Butler, u boku gwiazd takich jak Zendaya, Florence Pugh, Barry Keoghan czy Timothée Chalamet, to jeden z najbardziej rozchwytywanych hollywoodzkich aktorów młodego pokolenia. Kariera Amerykanina prawdziwie wystrzeliła tuż po udziale w dziewiątym filmie Quentina Tarantino, Pewnego razu… w Hollywood, w którym artysta sportretował postać seryjnego mordercy, Texa Watsona.
Aby wziąć udział w gwiazdorskim projekcie Tarantino, Butler musiał zrezygnować z innego głośnego tytułu, jakim był Top Gun: Maverick, w którym miał zagrać Bradleya “Roostera” Bradshawa. Aktor stanął przed wyborem: albo zjawić się na próbach do sequela hitu z Tomem Cruisem, albo w pełni poświęcić się pracy z Quentinem Tarantino.
Ostatecznie, Butler wybrał rzecz jasna pracę nad Once Upon a Time… In Hollywood, ponieważ jak sam przyznał, wystąpienie w dziele twórcy Pulp Fiction było jego wielkim marzeniem. Swoją decyzję krótko skomentował m.in. w podcaście Happy Sad Confused:
Koniec końców musiałem wybrać między próbami do Top Gun: Maverick, a powiedzeniem “tak” Quentinowi Tarantino. Wcześniej się już spotkaliśmy, więc postawiłem na to.
Epizodyczny występ w dziele Quentina Tarantino, stanowiącym alternatywną wersję wydarzeń z 1969 roku, gdy członkowie „Rodziny” Charesa Mansona zamordowali Sharon Tate i jej przyjaciół, zagwarantował Butlerowi kolejne prestiżowe oferty, począwszy od Elvisa w reżyserii Baza Luhrmanna (aktora nagrodzono za tę rolę m.in. Złotym Globem), po Motocyklistów czy Diunę 2, w której zobaczyliśmy go jako fenomenalnego Feyda Rauthę.
Z kolei filmie w Top Gun: Maverick, który osiągnął gigantyczny finansowy sukces (sequel hitu z 1986 roku zarobił w kinach niemal półtora miliarda dolarów!), w roli Roostera wystąpił Miles Teller znany z Whiplash Damiena Chazelle’a czy serii Niezgodna. Dyrektor castingowy, Denise Damian przyznał w rozmowie z Variety, że “taśma z przesłuchania Butlera została pokazana Tomowi [Cruise’owi] i twórcom, którzy zgodzili się, że Butler coś w sobie ma, cieszyli się, że go poznali, ale był do tej roli za młody”.
Nieczęsto zdarza się, by czołowa amerykańska aktorka odeszła z biznesu na ponad dekadę, a potem wróciła z takim przytupem jak czyni to teraz Cameron Diaz. Nieoglądana na ekranach od 2014 roku, blondwłosa gwiazda nie bawi się w metodę małych kroków, lecz skacze od razu na głęboką wodę: w akcyjniaku Setha Gordona Znowu w akcji szpieguje, walczy z terrorystami i partneruje znakomitym aktorom: Jamie Foxxowi, Glenn Close i Andrew Scottowi. To się nazywa powrót!
Najnowszy film Gordona, twórcy m.in. kinowej wersji Słonecznego patrolu oraz Szefów wrogów, opowiada o parze szpiegów (Diaz i Foxx), dla których wspólne zlecenia stają się okazją do nawiązania romansu. Poznajemy ich podczas – jak się okazuje – ostatniego zlecenia, kiedy to Emily wyjawia Mattowi, że jest z nim w ciąży. Podczas powrotu z, wydawałoby się, udanej misji zostają zaatakowani przez białoruskich (ale czy na pewno? O tym za chwilę) terrorystów i cudem uchodzą z życiem. Wtedy też podejmują decyzję, że szpiegowskie życie nie łączy się zbyt dobrze z rodzicielstwem, dlatego postanawiają zniknąć. Szybkie cięcie montażowe i już jesteśmy piętnaście lat później, a państwo Reynolds żyją sobie spokojnym życie amerykańskiej rodziny na przedmieściach. Jak można się domyślić, tylko do czasu, bowiem przeszłość dopada ich znienacka i boleśnie. Czy uda im się obronić najbliższych przed niebezpieczeństwem?
Filmów z kategorii “były agent musi powrócić do dawnych metod, by ocalić rodzinę” były już dziesiątki i Znowu w akcji raczej nie zamierza wywracać gatunkowego stolika – realizuje konwencję w sposób oczywisty i przewidywalny, przez co widz może wręcz wykreślać kolejne składowe tej konwencji z wcześniej przygotowanej listy. Kluczem do sukcesu jest tu jednak nie oryginalność fabuły, lecz dwa inne elementy: realizacyjna solidność i chemia między dwojgiem głównych bohaterów, wyrażająca się poprzez dialogi. Choć Emily i Matt nie należą do par pochłoniętych dziką namiętnością, stanowią świetny duet, a ich szybkie wymiany zdań bywają prześmieszne. Choć one także nie charakteryzują się zbytnią oryginalnością – wiele tu żartów o różnicach międzypokoleniowych czy o kontraście pomiędzy życiem rodzinnym a szpiegowskimi przygodami – brzmią rozbrajająco naturalnie. Między Diaz i Foxxem jest chemia, której czasem bardzo trudno uzyskać – vide inny niedawny akcyjniak Netflixa, Związek.
Seth Gordon zadbał, by Znowu w akcji trzymało tempo, dlatego nie brakuje tu scen akcji – mamy i świetnie zrealizowane pościgi, i efektowne sceny walk, w których główni bohaterowie wypadają więcej niż zadowalająco. Zwłaszcza Foxx, jeszcze niedawno zmagający się z poważnymi problemami zdrowotnymi po wylewie krwi do mózgu, zasługuje na ogromny szacunek za swój występ. Znowu w akcji oczywiście nie ustrzegło się pewnych scenariuszowych głupotek – jak choćby takiej, że rzekomo białoruscy terroryści mówią… po polsku, w dodatku mocno kalecząc naszą mowę – ale też chyba nikt wybierający film Gordona na wieczorny seans nie spodziewa się intelektualnego wyzwania. Fabularne potknięcia wynagradza spora dawka humoru i realizacyjnej solidności, a przecież tego przede wszystkim powinniśmy oczekiwać od komedii akcji.
Choć zapewne o Znowu w akcji za parę miesięcy mało kto będzie pamiętał, jest to bez wątpienia udany powrót Cameron Diaz do wysokobudżetowego kina. Najwyraźniej z aktorstwem jest tak, jak z jazdą na rowerze, bo po gwieździe Holiday czy Wybuchowej pary zupełnie nie widać trwającego ponad dekadę rozbratu z zawodem. Fani aktorki mogą więc świętować, bo wygląda na to, że w najbliższych latach znowu będą oglądać swoją ulubienicę na ekranach, a zwykli zjadacze streamingu otrzymali solidną komedię akcji, która nie wywołuje – jak to nieraz z filmami Netflixa bywało – zażenowania i niesmaku.
Większość aktorów wcielających się w Agenta 007 prędzej czy później zaczynała czuć nienawiść do tej postaci. W tym temacie zdecydowanie przoduje jednak Daniel Craig, który nie znosił Bonda jeszcze przed pierwszym spotkaniem z producentami. Jego próby zniechęcenia do siebie Barbary Broccoli i Michaela G. Wilsona przyniosły jednak skutek zupełnie odwrotny od zamierzonego.
Jak czytamy w magazynie GQ, Daniel Craig od początku nie chciał grać Bonda, jednak mimo wszystko spotkał się z producentami Casino Royale. Aktor wspominał, że poszedł na przesłuchanie z okropnym nastawieniem, mając na celu zniechęcenie ich do siebie:
– Miałem dosłownie postawę “spie*dalajcie”. Ja tego ku*wa nie chcę. Jak śmiecie? Jak śmiecie mi to w ogóle proponować?
Na spotkaniu pojawił się w koszuli na spinki bez spinek oraz z marynarką, która odsłaniała jego niezapięte, niechlujne rękawy.
– Myślałem: “je*ać to, niech sobie tak zwisają” – dodał aktor.
Okazało się jednak, że… właśnie tym przekonał do siebie Barbarę Broccoli. W zakulisowym klipie producentka opowiedziała:
– Michael [G. Wilson] i ja naprawdę go chcieliśmy. Chcieliśmy tylko jego. Jedyny problem był taki, że on nie chciał tego robić. Przyszedł do biura i pamiętam, że jak wszedł, powiedziałam do Michaela: “On chce to zrobić”. To było przezabawne, ale miało to jakiś związek z jego francuskimi mankietami i tym, że nie były zapięte (…) Ta rzecz w jakiś sposób, nie wiem dlaczego, ale sprawiła, że powiedziałam: “On chce to zrobić”.
Reszta jest już historią, którą wszyscy znamy. Mimo, że Daniel Craig nigdy do końca nie przekonał się do postaci stworzonej przez Iana Fleminga, w Bonda wcielał się aż pięć razy. Z rolą pożegnał się dopiero w 2021 roku filmem Nie czas umierać.
Aktora już w marcu 2025 będzie można oglądać w zupełnie odmiennej roli w filmie Queer Luki Guadagnino.
Cameron Diaz powróciła na ekran po dziesięcioletniej przerwie (za sprawą komedii Netflixa pt. Znowu w akcji), a przy okazji promocji tej produkcji zabrała głos na temat filmu Maska z 1994 roku, który był jej pełnometrażowym debiutem.
Diaz dała do zrozumienia, że byłaby chętna na występ w sequelu, ale warunek jest jeden – w filmie musiałby wystąpić także Jim Carrey, który był gwiazdą oryginału. Aktor także wypowiadał się na ten temat, sugerując, że wróciłby do roli Stanleya Ipkissa, gdyby tylko scenariusz okazał się wystarczająco dobry. Carrey przekonywał, że nie przyjąłby roli wyłącznie dla korzyści finansowych. Przypomnijmy, że Maska w zasadzie doczekała się już kontynuacji pt. Dziedzic Maski, dziś uznawanej za jeden z najgorszych sequeli (i filmów) w historii kina. Nie wzięli w niej jednak udziału ani Carrey, ani Diaz.
Aktorka wyraziła też chęć powrotu do innej marki – Aniołków Charliego. Do tej pory zagrała w dwóch częściach, a towarzyszyły jej Drew Barrymore oraz Lucy Liu. Diaz sugeruje, że w ewentualnej kontynuacji jedną z ról mógłby zagra Jamie Foxx.