search
REKLAMA
Zestawienie

KOMEDIE, które tak naprawdę są HORRORAMI

Jacek Lubiński

29 grudnia 2020

REKLAMA
Komediowy horror to jedna z najbardziej grzesznych kinowych przyjemności, bo nakazuje się śmiać z grozy oraz makabry, nierzadko przełamując tabu „dobrej zabawy”. Ale i w zwykłych komediach łatwo można znaleźć rzeczy, od których włos może stanąć dęba – z pozoru ginące pośród kolejnych udanych żartów i wzięte w oczywisty nawias zgrywy, ale po bliższym przyjrzeniu się będące w istocie niepokojące.

Dzień świstaka

Koszmar jednostki. Robota, której wolelibyśmy nie wykonywać, w miejscu, którego nie cierpimy, i z ludźmi, którzy są nam w najlepszym razie obojętni. Dla wielu to smutna codzienność, która jednakże sprowadza się do pewnej samopowtarzalnej rutyny i powracających jak bumerang momentów lub mijanych twarzy, które z czasem trudno od siebie odróżnić, a co dopiero zapamiętać. Dla pracującego w telewizji Phila Connorsa ta alegoria rzeczywistości staje się jednak dosłowna, gdy śnieżyca zatrzymuje go w małej mieścinie, do której pojechał tylko po to, aby na żywo nadać raport o corocznym, tytułowym święcie. Na wszystko to ma oczywiście wywalone, a dodatkowo wkurza go niedająca się poderwać nowa producentka. A tymczasem zmuszony jest przeżywać ten sam dzień każdego następnego dnia i następnego, i następnego… Nic dziwnego, że Philowi w końcu puszczają nerwy i zanim decyduje się na zmianę własnego nastawienia do zaistniałej sytuacji, zaczyna serię samobójstw. Ale i te nie stanowią wyjścia z sytuacji… Nic też dziwnego, że ten szkielet fabularny kino potem wielokrotnie przemieliło, także pod postacią autentycznego horroru (Śmierć nadejdzie dziś).

Dzień świra

Nieco inny dzień, ta sama groza. Adaś Miauczyński nie tkwi co prawda w powtarzającej się czasoprzestrzeni, ale nie musi. Codzienność i jej niezmienność oraz stos nawyków i przyzwyczajeń zrobiły swoje – jego życie jest jednostajne, składające się z podążających za sobą zdecydowanie zbyt szybko, jednakowych dni, różniących się od siebie co najwyżej drobnymi szczegółami, z których większość naszego bohatera denerwuje. A śmierć coraz bliżej… Pod wieloma względami jest to więc obrazek jeszcze bardziej przerażający, mimo iż równie śmieszny. Nie jest on wszak fantazją czy aluzją, a jego bohater nie przebywa drogi i nie zostaje zbawiony. Wszystko jest, jakie jest, a jest dokładnie takie samo za oknem. To szpila wbita wprost w nasz społeczny system, z którego nijak nie potrafimy się wyrwać – ani jako naród, ani jako jednostki. Strzykawka prawdy, lecz zapodana w taki sposób, żeby przede wszystkim bawiła, a nie przerażała. I stanowiła przestrogę dla przyszłych Adasiów. Fakt, iż jest ona najprawdopodobniej iluzoryczna, jest w tym wszystkim najbardziej koszmarny.

Kevin sam w domu

Przy n-tej z rzędu świątecznej powtórce tego nieśmiertelnego hitu zapewne każdy nie raz dostrzegł makabrę ubraną w familijną rozrywkę z happy endem i wigilijnym przesłaniem. I bynajmniej nie chodzi mi tutaj o wyjątkowy pech dwóch złodziei-nieudaczników, którzy w prawdziwym świecie skończyliby w kostnicy już po kilku pierwszych, jakże bolesnych gagach. No cóż, zasłużyli sobie. Kto straszy dzieci, okrada domy podczas nieobecności wybyłych na święta właścicieli i dodatkowo zalewa je wodą, ten zasługuje na lekcję pokory i obite kości. Prawdziwy horror kryje się tu jednak w osobie małoletniego głównego bohatera. Kevin McCallister jest czarną owcą licznej rodziny, która wydaje się go szczerze nie cierpieć – zwłaszcza że czego by się nie dotknął, to mu to nie wychodzi (pisząc delikatnie). Mamy zatem do czynienia z wyobcowaną pośród własnej krwi jednostką, która jest tak bardzo samotna, że aż wypowiada życzenie straszne samo w sobie – aby tak wszyscy zniknęli. I to się dzieje. Kevin zostaje naprawdę sam, bo… rodzice o nim zwyczajnie zapomnieli. Dzieciak szybko popada więc w konflikt z prawem oraz musi walczyć z bandziorami (to, jak dobrze mu idzie, jest niepokojące samo w sobie), a dodatkowo po godzinach straszy go jeszcze stary dziad z szuflą – podobnie jak on wyobcowany samotnik o wyglądzie seryjnego mordercy i/lub pedofila. W ramach deseru jest też biegająca swobodnie po domu tarantula… Ja tu widzę materiał w sam raz na pełnokrwisty dreszczowiec.

Nic śmiesznego

Znowu ten Adaś, choć o innej twarzy, młodszej jakby, gdzieś tam posiadającej jeszcze jakieś ideały, pragnienia, chęci do rzeczonych zmian. Fatum życia powraca jednak i w tym przypadku – i to nawet bez oglądania się na wcześniejszą przecież datę produkcji. Porównując je obie ze sobą, wydaje się, jakby nic a nic się przez cały ten czas nie zmieniło, co tym bardziej wpisuje Nic śmiesznego w ramy plebejskiej grozy, którą należałoby straszyć dzieci. A tymczasem bawią się na niej dorośli. Bo cóż im pozostało innego. Pesymizm mocny drzemie w obu tych dziełach – w tym wypadku nastrojony już wszak samym tytułem, zapowiadającym przeznaczenie. Dodatkowo już na wstępie przemawia do nas truposz, który nawet po śmierci nie ma za grosz szczęścia. Nie on pierwszy i nie ostatni, do czego jeszcze powrócimy w podobnym, słodko-gorzkim wykonaniu. Tymczasem tutaj za fasadą przedniej komedii de facto kryje się autentyczna makabra niespełnionego bytu o marzeniach większych niż on sam. No i ten obraz bez dźwięku. Brrrrr!

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA