search
REKLAMA
Zestawienie

HORRORY o WAMPIRACH, których NIE ZNASZ, a powinieneś

Krzysztof Walecki

29 października 2019

REKLAMA

Ganja i Hess (1973)

Blacula z 1972 roku, pierwszy film o czarnoskórym wampirze, był tak dużym przebojem, że szybko postanowiono iść za ciosem i zrealizować kolejne horrory skierowane bezpośrednio do czarnej publiczności. Jednym z nich miał być wyreżyserowany i napisany przez Billa Gunna Ganja & Hess, lecz to, co ostatecznie otrzymaliśmy, wykracza daleko poza ramy kina gatunkowego.

Dr Hess Green jest antropologiem badającym afrykańskie plemiona, człowiekiem znakomicie wykształconym, majętnym, mieszkającym w okazałym domu, który pewnej nocy zostaje kilkukrotnie dźgnięty ceremonialnym nożem przez swojego niezrównoważonego psychicznie asystenta. Ten wkrótce popełnia samobójstwo. Tymczasem Hess zamiast umrzeć przemienia się w wampira (określenie to nie pada w filmie ani razu) i choć potrafi zachować pozory swojego dawnego życia, zmuszony jest zabijać dla krwi. Sytuacja komplikuje się, kiedy jego dom odwiedza Ganja, żona rzeczonego asystenta, poszukująca swojego męża.

Tak oto nakreślona fabuła jak najbardziej sugeruje horror, na jaki nadzieję mieli producenci, ale w trakcie realizacji Gunn często improwizował, wkomponowując w finalną wersję obrazy i sceny, które uczyniły z Ganji & Hessa ambitne kino mierzące się z tematami uzależnienia, seksu i wpływu kulturowego dziedzictwa na to, kim jesteśmy. O tym wszystkim Gunn opowiada przez pryzmat opowieści o wampirze i jego kochance, których natura popycha ku sobie, mimo że wywodzą się z dwóch całkowicie różnych światów. Niestety nakręcony materiał nie spodobał się producentom, którzy po słabym przyjęciu na premierowych pokazach przemontowali całość, korzystając również z wcześniej odrzuconych scen i ujęć, skracając ostatecznie film o ponad 30 minut i nadając mu coraz to bardziej kiczowate tytuły, m.in. Blood Couple, Double Possession, Vampires of Harlem. Przez wiele lat dostępna była wyłącznie ta krótsza wersja, ale dziś dzieło Gunna można obejrzeć w oryginalnym kształcie. Zachwyca ono narracyjną śmiałością, bogactwem interpretacyjnym oraz znakomitymi rolami znanego z Nocy żywych trupów Duane’a Jonesa oraz Marlene Clark.

Dracula (1979)

Najsłynniejszymi odtwórcami ról hrabiego Draculi są Bela Lugosi, Christopher Lee oraz Gary Oldman, każdy bardzo zasłużenie, każdy również czyniący z postaci słynnego wampira całkiem inną bestię. Smutne jednak, że równocześnie nie wymienia się nazwiska Franka Langelli jako równorzędnego im Draculi. W filmie Johna Badhama (Gorączka sobotniej nocy, Gry wojenne) tytułowy bohater jest pełnym wigoru, szarmanckim i niebezpiecznie pociągającym szlachcicem – nie musi rzucać uroku na kobiety i gryźć ich, aby te mu się oddały. Zerwanie z tradycyjnym, utrwalonym przez kino wizerunkiem odbywa się przez odpięcie peleryny w scenie prezentacji Draculi, który już bez niej wygląda na człowieka doskonale czującego się w towarzystwie, jednego z nas.

Z powieści Brama Stokera, a konkretnie spektaklu o nią opartego, w którym Langella również grał główną rolę, scenarzysta W.D. Richter bierze całkiem sporo, choć znacząco przyspiesza akcję, rozpoczynając film od morskiej podróży wampira z Transylwanii do Anglii. Na miejscu całość rozgrywa się praktycznie w obrębie dwóch domostw – nowo zakupionego, pełnego stuletnich pajęczyn dworu księcia oraz częściowo przekształconego w dom wariatów zameczku dr Sewarda, gdzie mieszkają również panienki Mina i Lucy. Mimo to jest to zdecydowanie najbardziej wystawna wersja Draculi, którą przebił dopiero Francis Ford Coppola, ale nietrudno zauważyć podobieństwa obu ekranizacji w kwestii stylu, atmosfery oraz romantycznego rysu wampira. Co więcej, uważam, że Badham, bez operowej wręcz przesady Coppoli, opowiada tę samą historię lepiej, czyniąc z głównego bohatera postać bardziej ludzką, nie tak demoniczną, jak poprzednie i późniejsze jej inkarnacje, ale równocześnie wielce niejednoznaczną. Być może największym sukcesem samego Langelli jest to, że nawet pomimo bycia bohaterem negatywnym chcemy trochę, aby tym razem udało się uciec Draculi ze swoją wybranką przed ścigającymi go przeciwnikami (w których w tej wersji wcielają się Laurence Olivier i Donald Pleasence) i promieniami słońca.

Vampire Hunter D (1985)

Przyznaję, że nie jestem fanem anime. Zbyt często odrzuca mnie tempo tych filmów i statyczność obrazu, które po pewnym czasie zaczynają zwyczajnie nużyć, pomimo nierzadko znakomitych scenariuszy. Ekranizacja pierwszej części mangi autorstwa Hideyukiego Kikuchiego o przygodach tytułowego łowcy posiada jednak na tyle oryginalną wizję świata, z pozornie nieprzystającymi do siebie elementami wampirycznego kanonu, że trudno mi o niej nie wspomnieć przy okazji tego zestawienia.

Rzecz dzieje się w roku 12090, a przyszłość jeszcze nigdy nie wygląda tak bardzo XIX-wiecznie. Niby widzimy konie-cyborgi oraz mutanty, ale wszelka technologia upadła, wielkie miasta zamieniły się w ruiny, a ludzie wrócili do życia w małych osadach lub na westernowo wyglądających przestrzeniach. Nawet wampiry mają swoje gotyckie zamczysko i system kastowy. Na jego szczycie znajduje się hrabia Magnus, liczący 10000 lat krwiopijca posiadający supermoce, przypominający napakowanego Jacka Palance’a w roli Draculi. I w tej oto rzeczywistości pojawia się D, łowca wampirów, łączący spokój i lakoniczność Clinta Eastwooda z umiejętnościami Blade’a. Wynajmuje go ugryziona przez Magnusa dziewczyna, którą hrabia już sobie upatrzył na swoją przyszłą żonę.

Nawet nie będąc fanem anime, trudno mi przejść obojętnie wobec filmu w reżyserii Toyoo Ashidy, wspaniale przetwarzającego mit wampiryczny na gruncie postapokaliptycznej, zahaczającej o surrealizm fantazji. Animacja pozwala zespolić jedno z drugim, tworząc jednorodną całość, a zarazem nadając jej specyficznego klimatu. Vampire Hunter D stanowi ciekawą propozycję dla tych, którzy chcą zobaczyć wampiry w zupełnie innym formacie, pozwalającym w sposób krwawy, dojrzały i wizualnie oryginalny na więcej niż w filmie aktorskim. W 2000 roku powstała kontynuacja, Vampire Hunter D: Bloodlust.

REKLAMA