search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy, które nie są tak DOBRE jak je ZAPAMIĘTALIŚMY

Odys Korczyński

2 lipca 2020

REKLAMA
Są filmy, które z czasem zyskują. Są takie, które tracą. Obydwa te zjawiska dzieją się bardziej subiektywnie niż obiektywnie, gdyż ocena sztuki jest bardzo indywidualna. W takiej gałęzi nauk humanistycznych jak estetyka oczywiście da się określić podstawowe kategorie piękna, decydujące o tym, co jest wielkim dziełem, a co szmirą. Współczesne czasy jednak pokazują, że kicz z wielką sztuką często wymieniają się miejscami w zależności od epoki.

Zakładając, że dzieci są lepszymi kopiami rodziców, a zarazem, że zwykle podoba się im nie tylko to, co ich staruszkom, ludzki gust powinien rozwijać się w coraz „lepszym” kierunku. Skoro tak, to w miarę obiektywną weryfikacją jakości filmów jest czas i ocena kolejnych pokoleń. Zmiana stosunku do dzieła filmowego może się jednak wydarzyć nawet w ramach jednego życia tego samego człowieka. Zmieniamy się, nabywamy doświadczenie, modyfikacji ulega również nasza percepcja zgodnie z np. osobistymi przeżyciami, ewolucją obowiązującego w danych czasach stylu, społecznej sytuacji, drabiny wartości itp. To więc zupełnie normalne, że są takie tytuły, nawet bardzo znane i gremialnie przez krytyków uznane, które oglądane 20 lat temu podziwialiśmy, a dzisiaj już niekoniecznie.

Nic w tym dziwnego. Wyrazem naszego rozwoju i wolności jest modyfikacja poglądów. Ważne tylko, żebyśmy byli świadomi, z czego ona wynika, i potrafili opisać proces konwersji własnej opinii na tle czasu. Co do zaś samych filmów, które często stają się ofiarami wyżej opisanego procesu, niekiedy uświadomienie sobie, że jakaś produkcja nie była tak dobra, jak ją za pierwszym (czy drugim) razem zapamiętaliśmy, powoduje, że patrzymy na dane dzieło obiektywniej i widzimy wszystkie te elementy, które są za słabe, by przetrwały próbę czasu. Poniżej 10 filmów, których wartość dla mnie subiektywnie spadła i wciąż spada, im więcej lat mija od pierwszego z nimi spotkania.

Ptaki (1963), reż. Alfred Hitchcock

Pierwszy seans zaliczyłem w dzieciństwie, gdzieś około 10–11 roku życia. Było to ogromne przeżycie i jeden ze straszniejszych i dłużej pamiętanych przeze mnie filmów. Z biegiem lat i rozszerzaniem własnej wiedzy, zwłaszcza na temat horrorów, kultowe Ptaki zacząłem postrzegać najpierw nie jako horror, ale thriller, a potem już nawet nie dreszczowiec, tylko film sensacyjno-katastroficzny. Ten proces postępował. Świadomość kultowości i roli produkcji w historii kina przecież nie musi wywoływać żadnych emocjonalnych wrażeń, które przeżyłyby we mnie do dzisiaj, zwłaszcza że film nie przetrwał próby czasu pod względem technicznej realizacji. Nie mógł, to zupełnie oczywiste. Był odważny, nawet bardzo, jak na swoje czasy. Dzisiaj jego realizacja nie nastręczyłaby zbyt wielu trudności (przy odpowiednim budżecie), pytanie tylko, czy ktoś tak dobrze jak Hitchcock rozplanowałby wzrost napięcia. Niemniej Ptaki właśnie ze względu na czas, nawet rozpatrując moje, znacznie krótsze życie niż okres, który minął od premiery produkcji, dzisiaj przeze mnie oglądane nie są tak dobre, jak je zapamiętałem za pierwszym, drugim czy nawet trzecim razem. A obejrzałem je grubo powyżej 10 razy.

Zapach kobiety (1992), reż. Martin Best

Frank Slade (Al Pacino), zgorzkniały pułkownik armii Stanów Zjednoczonych, weteran, wielokrotnie odznaczony, doświadczony ślepotą, jak to dumnie brzmi i niewątpliwie działa na wyobraźnię, zwłaszcza nastolatka. A już patetyczna mowa wygłoszona w obronie Chrisa O’Donnella powinna budzić ciarki na rękach. I faktycznie, tak było. Po latach jednak wiem, że Zapach kobiety to filmowy kłamca. Bazuje na tandetnych emocjonalnych zabiegach i nieprawdopodobieństwach typu uwznioślanie w postępowaniu egzekucyjnym w tzw. najznakomitszej szkole średniej znaczenia mowy nieznanego nikomu (przynajmniej w szkolnych realiach) pułkownika-emeryta. Być może w jakimś wewnętrznym odruchu chciałbym, żeby takie wartości, czyny i sytuacje miały tak przedstawione w fabule Zapachu kobiety znaczenie, ale rzeczywistość jest inna. Czy jeszcze bardziej tandetna, a jednocześnie złowrogo dwulicowa – być może. Pewny nie jestem. Wiem natomiast, że oglądana przeze mnie dzisiaj mowa pułkownika Slade’a powoduje u mnie już nie gęsią skórkę z wrażenia, ale chęć wyłączenia telewizora z powodu nieznośnie łechcącego zwoje nerwowe amerykańskiego patosu.

Ojciec chrzestny (1972), reż. Francis Ford Coppola

Zwykliśmy różnicować mafię włoską od każdej innej działającej na świecie. Nadawać jej górnolotne cechy, zasady, więzy rodzinne i tym podobne banialuki. Mafia to mafia i nic tego nie zmieni. Czas to sobie uświadomić i nie traktować Ojca chrzestnego mitologicznie i idolatrycznie, tak jak został potraktowany w historii kina. To nie jest wzór do naśladowania, a przedstawiciel środowiska głęboko patologicznego, które tylko wyobraża sobie, że działa moralnie, zasadniczo i czysto. Cieszę się, że nie tylko u mnie po którymś seansie przychodzi wreszcie taka refleksja. W niczym nie ujmuje ona doskonałości dzieła filmowego Coppoli, ale zmienia odbiór, ponieważ odbiera filmowi nimb idealności. Rysuje go jak diament taflę szkła, by łatwiej dało się ją złamać, jeśli będzie trzeba. To więc żadna zaleta w towarzystwie intelektualistów, zachwycać się Ojcem chrzestnym, raczej niezrozumienie ludzkiej etyki.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA