Ranking filmów z serii JAMES BOND. Wyniki plebiscytu
Lada chwila premiera Nie czas umierać, 25. filmu z serii o przygodach Jamesa Bonda. Z tej okazji zaprosiliśmy was do wzięcia udziału w głosowaniu na najlepsze dotychczas produkcje z cyklu. Poniżej przedstawiamy wyniki – sprawdźcie, na którym miejscu znalazł się wasz faworyt i trzymajmy kciuki za to, by film Cary’ego Fukunagi z miejsca wskoczył w oczach widzów na szczyt listy.
Oto rezultaty głosowania.
24. Śmierć nadejdzie jutro (2002)
Gdyby nie mój ogromny sentyment do całej serii, powiedziałbym, że to najgorszy Bond, jaki kiedykolwiek powstał, nie licząc tych z Daltonem. Historia jest nieprawdopodobna, efekty specjalne nieakceptowalne jak na taki budżet i czasy powstania, widać tanie makiety, niedopracowany green box, lodowce jak z silikonu, nieuzasadnione filmowanymi tematami drżenie kamery itd. Jedynie walka 007 na miecze z Gustavem Gravesem (Toby Stephens) ratuje całość akcji przed określeniem jej przeinwestowaną klasą B w marnującym dorobek poprzedników zwykłym filmie sensacyjnym, jakich wiele. [Odys Korczyński, fragment rankingu]
23. Quantum of Solace (2008)
Największym atutem Craiga w Casino Royale było to, że pomimo wszystkich cech często podawanych przez media jako tworzące wizerunek 007 XXI w., czyli twarzy wyciosanej w skale, szorstkości, surowej męskości i brutalności, nadal posiadał charyzmę, dowcip, styl, a za jego niebieskimi oczami można było dojrzeć intelekt. Ze zwierzęcą wręcz zaciekłością i bliznami na twarzy pruł na przód tłukąc przeciwników, a jednocześnie potrafił objąć i pocieszyć kobietę bez zamiaru zaciągnięcia jej potem do łóżka. Wszystko to zostało idealnie wymieszane i podane z subtelnością bez popadania w skrajny stereotyp agenta pizdusia, który na siłę wciska widzowi swoją klasę poprzez idealnie dobraną garderobę i perfekcyjne uczesanie, nawet po wybuchu bomby jądrowej. W Quantum of Solace niestety owo wyważenie zostało naruszone i przedstawiono nam Bonda bardziej przypominającego Ethana Hunta czy Jasona Bourne’a. Myślę, że najgorszą rzeczą jaka wyniknęła z tego filmu jest stworzenie okropnej skazy na wizerunku nowej, odświeżonej serii 007. [Adam Nguyen, fragment recenzji]
22. Diamenty są wieczne (1971)
Ostatnia oficjalna rola Connery’ego jako agenta 007 okazała się w dużym stopniu niewypałem. Jest tu co prawda kilka dobrych, zapadających w pamięć scen i pomysłów, a standardowe elementy serii – jak dziewczyny czy piosenka tytułowa – pozostają na typowo wysokim poziomie. Niestety za dużo grzybów w tym szpiegowskim barszczu i przeważają zupełnie nietrafione koncepty, które żenują i często zamieniają film we własną parodię – a tych Bond doczekał się zdecydowanie za dużo i bez strzelania sobie w stopę. Można całość traktować oczywiście jako swego rodzaju guilty pleasure, ale jeśli ustawić gdzieś jakościowo Diamenty…, to zdecydowanie na niższej półce bondowskich dokonań. Nawet Connery specjalnie tu nie przekonuje – zmęczony tyleż graniem wciąż tego samego, co postępującym wiekiem, który aż za dobrze odbija się na jego twarzy. [Jacek Lubiński]
(ex aequo) 20. Ośmiorniczka (1983)
Bond w wykonaniu Moore’a zawsze stąpał po cienkiej linii i balansował na granicy komedii, jednak tym razem zdecydowanie przesadził. Agent uciekający na lianach (krzycząc przy tym jak Tarzan) czy przebierający się za klowna i goryla to obrazy, które trudno kupić. Aktorsko jest nieźle, widać jednak, że Roger Moore ma już swoje lata i mimo tego, że nadal jest czarujący i bardzo się stara to scenariusz skutecznie mu wszystko utrudnia. Dobrze broni się natomiast strona techniczna produkcji z niezłymi efektami i pięknymi, egzotycznymi plenerami kojarzącymi się z Bollywood, wszak większa część akcji dzieje się w Indiach. [Szymon Pajdak]
(ex aequo) 20. Świat to za mało (1999)
Brosnan jako Bond jest w swoim brosnanowskim stylu jednocześnie szarmancki i brutalny, a duet Marceau/Carlyle siłuje się ze sobą, kto z nich wyjdzie na bardziej zdeterminowanego do…? No właśnie. Zgładzenia Bonda czy dominacji nad światem? Trudno powiedzieć, szczególnie kiedy dowiadujemy się więcej na temat motywacji postępowania samej Elektry. Za ten właśnie zgrzyt w postaci niewielkiej, ekspresywnej dzikości czarnych charakterów Świat to za mało trafił na drugie miejsce. Byłoby znacznie lepiej, gdyby ten odcinek Bonda zawierał mniej akcji, a więcej suspensu. [Odys Korczyński]
19. Operacja Piorun (1965)
Mocno rozbuchana odsłona, której producenci nie żałowali po olbrzymim sukcesie poprzednich części. Niestety popłynęli na tym, tworząc film całościowo oglądający się nieźle, ale pozbawiony umiaru, tonący pod natłokiem atrakcji i zwyczajnie zbyt długi. Fabuła Thunderball nie ma też zbyt wiele sensu i brakuje jej konkretnego pomysłu – podobnie jak scenom akcji energii i rytmu, co odczuwa się zwłaszcza po tych wszystkich latach od premiery. Przyciężkie to wszystko, toporne, bez polotu, przesadzone, rozwleczone i miejscami po prostu nudne, a przez to niezbyt angażujące. Connery potrafi do końca utrzymać naszą ciekawość, wciąż będąc Bondem idealnym, ale cała reszta nie dorównuje mu kroku, sprawiając wrażenie, iż tym razem zasłużył on sobie na lepszy film, niż ostatecznie otrzymał. [Jacek Lubiński]
18. Tylko dla twoich oczu (1981)
Świetnie nakręcone zostały sekwencje akcji: początkowy pościg w Citroenie, fantastyczne sceny ucieczki w austriackich górach łącznie ze słynnym skokiem narciarskim wykonanym w zjazdówkach, aż wreszcie finałowa walka rozgrywająca się w niesamowitych krajobrazach greckich Meteorów. Roger Moore przestał błaznować i zagrał najlepiej ze wszystkich filmów o przygodach agenta 007 w jakich brał udział, a Carole Bouquet do tej pory uważam za jedną z najbardziej wyrazistych partnerek Bonda. Na spory plus również muzyka, która idealnie komponuje się z obrazem. [Szymon Pajdak]
17. Jutro nie umiera nigdy (1997)
Całość produkcji jest przede wszystkim świetnie zmontowana, sfotografowana i wyposażona w efekty pirotechniczne, a zatrudnienie Michelle Yeoh było świetnym posunięciem. Zrównoważyła ona postać agenta 007, tworząc dla jego skłonnych do rozwałki działań ciekawe i zmysłowe tło. Miło oglądać kobietę walczącą ramię w ramię z 007. Nie jest ona towarem do jego użytku, a jeśli już, to na swoich zasadach. Co do fabuły, w przeciwieństwie do genetycznych szaleństw zaprezentowanych w Śmierć nadejdzie jutro, tutaj historia jest całkiem prawdopodobna, i jak rzadko się zdarza w tego typu filmach, posiada pewien morał oraz namowę do refleksji nad stopniem, w jaki media potrafią, i będą potrafiły, wniknąć w życie zwykłych obywateli. Linia akcji jest poprowadzona niezwykle emocjonująco, bez zbytniego suspensu, lecz wcale nie jest on potrzebny. [Odys Korczyński]
(ex aequo) 15. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości (1969)
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości to najbardziej wierna adaptacja powieści Fleminga, która rozpoczęła tradycję (później nieco zapomnianą) pokazywania Bonda jako człowieka cierpiącego i zakochanego. Ciężko mi, gdy słyszę, że Lazenby był najgorszym Bondem i dobrze się stało, że szybko wyleciał z gry (krytykanci widocznie nie wiedzą, że zrobił to na własne życzenie, mógł bowiem zagrać aż w siedmiu kolejnych filmach). Prawdą jest również, że Lazenby uważa odejście z serii za największy błąd swojego życia. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości ogląda się dobrze nawet dzisiaj i widać na ekranie, że Lazenby był miłośnikiem sportu: miał czarny pas w karate, uwielbiał wyścigi samochodowe, jazdę konną, narciarstwo. Producenci wykorzystali jego zdolności w tej bondowskiej odsłonie, szkoda jednak, że nie wsparli jego kariery, bo mimo iż nie był posiadaczem zawadiackiego uśmiechu Connery’ego, poradził sobie z rolą zaskakująco dobrze. [Jakub Koisz]
(ex aequo) 15. Moonraker (1979)
Konwencję bondowską doprowadzono tu do absurdu, a omijanie dziur w intrydze załatwiono celowymi przegięciami. Kierowcy wiedzą o co chodzi – jeśli się porządnie rozpędzi samochód, można bezkarnie przelatywać nad mniejszymi uszkodzeniami asfaltu. Z całą pewnością taka automobilowa filozofia przyświecała twórcom Moonrakera i to akurat udało im się pierwszorzędnie. Lecz po seansie filmu Lewisa Gilberta ma się ochotę obejrzeć Jamesa Bonda w mniej lajtowym i poważniejszym wcieleniu. Nawet Timothy Daltona, o Danielu Craigu nie wspominając. [Adrian Szczypiński]