Udane filmy SCIENCE FICTION, które ZNISZCZYŁA jedna scena

Terminator 3: Bunt maszyn
Nie powiem chyba nic odkrywczego, jeśli po raz kolejny przyznam, że tak naprawdę Terminator kończy się na Dniu sądu, czyli części drugiej. Nie tylko dlatego, że dwa pierwsze filmy Jamesa Camerona są po prostu najlepsze, ale także dlatego, że sequele udowadniają, że tej fabuły po prostu nie dało się umiejętnie prowadzić dalej, bez odtwórczego powielania zapoczątkowanych wcześniej schematów. Z wszystkich czterech sequeli, które nastąpiły po pamiętnym Dniu sądu, tym najbardziej zjadliwym, według mnie najbliższym do podjęcia jakiejkolwiek rywalizacji o miano pełnoprawnego sequela, jest osławiony Bunt maszyn. Mimo że fabuła tu niejako wywraca wystosowane w Dniu sądu konkluzje, to ten film przynajmniej posiada Arnolda Schwarzeneggera w tym momencie jego kariery, gdy jeszcze jego występy sprawiały każdemu radość. Czuć było jednak w Buncie maszyn, że to już nie jest ten sam Arnold, że trochę już ulatuje z niego powietrze. W pewnym momencie filmu postać przez niego grana zakłada dziwne, czerwone okulary w kształcie gwiazdek. Gdy T-800 stroił głupie miny w Dniu sądu, scenę tę usunięto i można ją było obejrzeć jedynie w wersji reżyserskiej filmu. Tu już jednak tych hamulców twórcy nie mieli, przez co mający mrozić krew w żyłach cyborg wchodzi w buty klauna. Z takimi tanimi żarcikami trudno więc brać zarówno tę odsłonę, jak i kolejne na poważnie.
Znaki
Miałem nie pastwić się nad Shyamalanem, którego bardzo cenię, ale chyba nie mam wyjścia. Bo tak jak lubię Znaki, które uznaję za jeden z lepszych filmów w dorobku amerykańskiego twórcy, tak jedna scena z filmu jest niczym łyżka dziegciu w beczce miodu. Jak to u Shyamalana, wszystko kręci się wokół tajemnicy. Nie mam problemu z tym, czym w rezultacie ta tajemnica jest w filmie, a mówiąc dokładnie, nie mam problemu z tym, że film, który z założenia opowiada o kontakcie z kosmitami, finalnie dostarcza widzowi z tymi kosmitami konfrontacji. Problem mam jednak z tym, w jaki sposób to zrobiono. Razi mnie wyjątkowo nieudane CGI tej sceny. To raz. A dwa, że to jednak duża szkoda, że film, który był przez cały czas tak bardzo tajemniczy i wciągał nas w ten nastrój, w kulminacyjnej scenie wszystko to zatraca na rzecz niepohamowanej dosłowności. Jaki kosmita jest, każdy widzi, można by rzec, widząc stojącą w pokoju istotę, której za chwilę Mel Gibson przywali z kija baseballowego. Wydaje mi się jednak, że dało się lepiej podziałać światłem, kamerą, tak, by kurtyna nie odsłaniała wszystkiego tak nagle, uwidaczniając kiepski rezultat pracy grafików.
Obcy: Przebudzenie
Plastyczność i uzyskany klimat wizji Jean-Pierre Jeuneta do mnie trafiły, na pohybel krytykom. Lubię wracać do czwartej odsłony cyklu, podobnie zresztą jak do każdej innej części Obcego. Wiąże się to pewnie z niemal bezkrytycznym uwielbieniem, jakim darzę tę serię, łącznie z jej najnowszymi odsłonami autorstwa Ridleya Scotta. Ale wróćmy do Jeuneta, bo tak jak wydawało się, że odrobił on pracę domową w swoim Zmartwychwstaniu, tfu, wróć, Przebudzeniu, tak jest w tym filmie jedna scena, którą najchętniej bym przewinął. Pominę fakt, iż podstawa fabularna czwartej odsłony była już na wstępie mocno naciągana. Ale to przecież science fiction, więc różne cuda dziać się mogą, wybaczyłem więc pomysł na sklonowanie głównej bohaterki, ciesząc się z możliwości ponownego spotkania z Ripley w bardzo ciekawych okolicznościach i pośród ciekawej załogi. Natomiast nie wybaczę twórcom sceny i pomysłu na stworzenie hybrydy człowieka i Obcego, gdyż wzbudziło to moje odrzucenie. Ten fragment, balansujący na granicy dobrego smaku, czerpiący garściami z horroru cielesnego, był po prostu strzałem ślepego naboju. Z zasady miał wnosić coś oryginalnego do uniwersum, miał podkreślać charakter Ripley jako matki, a zamiast tego budził (przynajmniej we mnie) zażenowanie. Wszystko za sprawą faktu, iż twórcy grozę zamienili na chęć wywołania wzruszenia – jakbyśmy mieli płakać nad stratą tej obślizgłej kreatury. Nie tędy droga, panie Jeunet. Wolę Obcego jako zło wcielone.
Kontakt
Uwielbiam tego zapomnianego już przedstawiciela twardej fantastyki i rzeczona scena, o której chcę opowiedzieć, tego nie zmieni. Nie mam jednak wątpliwości, że Kontakt to jeden z tych filmów, w którym od rozwiązania tajemnicy o wiele ważniejsze jest dochodzenie do prawdy. Później, gdy już zostaje przed nami ukazany cel bohaterki, a wszystko staje się jasne, Kontakt traci swój intrygujący polot. Mam na myśli rzecz jasna scenę, w której Jodie Foster w końcu spotyka się z tatą, acz w innym wymiarze. Z Kontaktem jest trochę jak z Interstellar – wciągamy się w tajemnicę, śledząc poczynania bohaterów przemierzających kosmos w celu szukania nurtujących odpowiedzi, po czym wszystko sprowadzone zostaje do poziomu sloganu, tłumaczącego wszystko… miłością. Wyświechtany to frazes, którym można zapełnić niemal każdą scenariuszową lukę. Niemniej trudno nie zgodzić się z tym, że tak po prawdzie wszystkie drogi w naszym życiu, niczym do Rzymu, prowadzą nas właśnie do bliskości z drugim człowiekiem. Dlatego rozumiem, że czasem bardzo trudno jest obejść w fabule fakt, że bohater lub bohaterka po prostu chcą być kochani, jak i my chcemy.
W stronę słońca
Film Danny’ego Boyle’a to moim skromnym zdaniem jedna z lepszych filmowych eksploracji kosmosu. Przebojowy, spektakularny, wyjątkowy. Nawet jednak w tak udanym widowisku można znaleźć lukę. Wydawać by się mogło, że głównym problemem filmu W stronę słońca powinien być jego dość absurdalny koncept. Nie trzeba mieć piątki z fizyki na szkolnym świadectwie, by wiedzieć, że jakikolwiek statek kosmiczny po zbliżeniu do słońca najzwyczajniej zamieniłby się w popiół. Będąc szczerym, kompletnie mi ta anomalia logiczna nie przeszkadzała, wręcz nadawała widowisku nutkę szaleństwa. To, co jednak W stronę słońca położyło, wiąże się z jego wątpliwej jakości finałem. Widać w nim bowiem ewidentnie, że twórcom brakowało pomysłu na to, jak skończyć tę historię. Po pasjonującej przygodzie w nieznane w trzecim akcie wchodzimy w stylistykę horroru, co pasuje do tego widowiska mniej więcej tak jak pięść pasuje do nosa. Niemniej nie stoję po stronię zagorzałych krytyków tego widowiska – według mnie ma ono znacznie więcej zalet niż wad, a finałowa konfrontacja „od czapy” wiele w temacie nie zmienia.