Connect with us

Publicystyka filmowa

Udane filmy SCIENCE FICTION, które ZNISZCZYŁA jedna scena

To fajne filmy SF są. Ale mają jedną scenę, która wszystko psuje. Co dodalibyście do listy?

Published

on

Udane filmy SCIENCE FICTION, które ZNISZCZYŁA jedna scena

Tekst pierwotnie opublikowany 18.06.2022

Są takie filmy SF, w których wszystko niby jest na swoim miejscu. Oglądanie ich sprawia radość, ale tylko do pewnego momentu. W trakcie seansu przychodzi jedna taka scena, będąca ewidentną dziurą w zgrabnej całości. Oto mój subiektywny dobór takich filmów science fiction, które osobiście lubię i szanuje, ale mają one jeden szkopuł, który nie pozwala o sobie zapomnieć. Jaki film dołożylibyście do listy?

Advertisement

Matrix Reaktywacja

Nie wiem, czy mogę o sobie mówić jako o zagorzałym fanie serii spod znaku Matrix, ale z pewnością darzę ją sporą estymą. Absolutnie uwielbiam za to część pierwszą, która wyznaczała niedoścignione standardy, zarówno dla serii, jak i dla całego gatunku, dla którego była przełomem. Sequele mnie radują, bo są przedłużeniem tej ciekawej przygody w cyberpunkowym świecie. Nie mają one jednak tego powiewu inteligencji i wrażliwości, co oryginał. Spośród dotychczasowych trzech kontynuacji za najlepszą uważam Reaktywację, która nie jest pozbawiona wad, ale ma ich najmniej. Jednym z kluczowych problemów jest tu przerost formy nad treścią.

Siostry Wachowskie były pewnie tak rozochocone faktem, że zgromadziły na sequele spory budżet, że nie zdołały tej energii powściągnąć i ukierunkować. Znakiem braku umiaru jest dla mnie walka Neo z armią Smithów. Brzydkie CGI do dziś kłuje mnie po oczach w tej scenie. Jakby się na moment jakaś cutscenka z gry komputerowej uruchomiła w środku filmu. Jedynym powodem, dlaczego jej nie przewijam przy każdorazowym seansie, jest chęć przyjrzenia się temu jak NIE POWINNO się tworzyć efektów specjalnych w filmowym widowisku. Zamiast angażować i budzić zachwyt, po prostu zachęca do kpiny.

Advertisement

Indiana Jones 4: Królestwo kryształowej czaszki

O tym, że seria Indiana Jones zawsze stała blisko fantastyki, wiemy od dawna. Czwarta odsłona serii jak żadna inna ma spory związek z klasycznym science fiction, za sprawą kulminacyjnego rozwiązania. Ale nie o tym chciałem, bo przecież fakt pojawienia się w tym filmie kosmitów nie jest najgorszy (przynajmniej moim zdaniem). Jest jedna scena w Królestwie kryształowej czaszki, o której krążą już w internecie legendy. Stała się bowiem swego rodzaju symbolem jakościowego uwiądu Stevena Spielberga, który powracając po latach ze swym sztandarowym dziełem, ewidentnie wysłał w świat sygnał, iż lekko postradał zmysły.

Nie tylko dlatego, że postanowił odkurzyć Harrisona Forda, przecierając mu już wtedy szlak do ponownego, piątego już wejścia w buty słynnego archeologa, a także odświeżenia swej innej ikonicznej postaci – Hana Solo. Jest bowiem jedna taka scena, która zarówno wśród fanów Indiany Jonesa, jak i wśród krytyków nawet po latach wciąż budzi pusty, zgryźliwy śmiech. Mowa o osławionym wybuchu atomowym i fakcie, że Indy przeżył go za sprawą cudownie wytrzymałej lodówki. Przyznam się bez bicia, że będąc w kinie, nie zrozumiałem kuriozalności tej sytuacji. Dotarła ona do mnie dopiero później. Kino, w ramach swej magii, może naginać logikę świata, ale są pewne granice, których lepiej nie przekraczać.

Advertisement

Europa Report

Trend na tworzenie widowisk science fiction opartych na zasadach twardej fantastyki ma się dobrze. Widowiska SF gromadzą dziś spore budżety, przez co nawet proste fabuły, przybierają formaty pełnoprawnych widowisk, mających na celu oddanie pewnej hipotetycznej sytuacji. Takim filmem jest Europa Report. Widowisko z puntu widzenia scenariusza dość sztampowe, mające jednak na tyle przyjemną dla oka i budzącą wrażenie profesjonalizmu oprawę wizualną, że wsiąkamy w nią bez reszty. Miła to była odmiana, gdy się na moment przesiadło do statku kosmicznego prowadzonego przez załogę Europa Report, bo twórcy sprawiali wrażenie, jakby odrobili pracę domową po seansie klasyków hard SF.

Im bliżej finału, tym bardziej jednak dało się odnieść wrażenie, że Europa Report nie bez powodu nie przebiła się z hukiem do mainstreamu. Najpierw bowiem film błyszczy i urzeka klimatem, potem wciąga ciekawym zawiązaniem fabuły oraz wiszącą nad całością tajemnicą, by na końcu pozwolić na zakończenie tej przygody w najbardziej wyświechtany z możliwych sposobów. Trochę się po seansie Europa Report czułem oszukany, bo jest to jeden z tych filmów, które lepiej ogląda się w pierwszym i środkowym akcie, ale nie w finale.

Advertisement

Planeta Małp

Zabijcie mnie, ale nie potrafię jednoznacznie krytycznie podejść do filmu Tima Burtona. Być może za bardzo lubię tego twórcę, by zignorować próbę odświeżenia tej serii. Planeta Małp od Burtona to film oryginalny i na pewno autorski. Taki też był pamiętny Batman. Tylko że tak jak film z 1989 cieszy się dziś zasłużonym kultem, tak ten z 2001 budzi uczucie żenady. Czy faktycznie na to zasłużył? Po tym, co zaserwowali nam twórcy nowej małpiej serii, wiemy już, w jaki sposób powinno się podejść do tej historii, by cieszyć się uznaniem krytyków i fanów. Ale szczerzę mówiąc, mi się Planeta Małp od Burtona nawet podobała, choć oczywiście do pewnego momentu.

Fajne było to, że nie zerwano tak jednoznacznie z tą tradycją charakteryzacji i tu także starano się dodać coś atrakcyjnego do tematu. Główny bohater nie miał tyle charyzmy co Charlton Heston, ale jak to mówią, ujdzie w tłumie. Natomiast największe kontrowersje wzbudza we mnie, tak jak i w fanach, końcowy fikołek, czyli scena finałowa, która z założenia, miała sprawić, że opadną nam szczęki z zaskoczenia. Niestety, opadło nam co innego, ponieważ Burton przedobrzył. Chciał być oryginalny, a wyszedł z niego ignorant, który nie zdołał zrozumieć sensu oryginału z 1968. Cały ciężar tamtego dzieła przecież opierał się na tym, że bohater przez cały czas pozostawał na tej samej planecie.

Advertisement

Że to Ziemia jest Planetą Małp. Bohater nie tyle podróżował przez kosmos, co przenosił się w czasie. Burton w remake’u postawił na lekką modyfikację tego faktu, która jednak nijak ma się do majestatu kulminacyjnej sceny z 1968. Tu podróż się udała, bohater wraca na Ziemię, tylko wygląda ona „nieco” inaczej. To było bardzo złe rozwiązanie i szczerze mówiąc, wydaje mi się, że przypieczętowało ono błędy tego widowiska, ustalając na lata jego postrzeganie.

Terminator 3: Bunt maszyn

Lego Batman: Film – TRAILERY

Nie powiem chyba nic odkrywczego, jeśli po raz kolejny przyznam, że tak naprawdę Terminator kończy się na Dniu sądu, czyli części drugiej. Nie tylko dlatego, że dwa pierwsze filmy Jamesa Camerona są po prostu najlepsze, ale także dlatego, że sequele udowadniają, że tej fabuły po prostu nie dało się umiejętnie prowadzić dalej, bez odtwórczego powielania zapoczątkowanych wcześniej schematów. Z wszystkich czterech sequeli, które nastąpiły po pamiętnym Dniu sądu, tym najbardziej zjadliwym, według mnie najbliższym do podjęcia jakiejkolwiek rywalizacji o miano pełnoprawnego sequela, jest osławiony Bunt maszyn.

Advertisement

Mimo że fabuła tu niejako wywraca wystosowane w Dniu sądu konkluzje, to ten film przynajmniej posiada Arnolda Schwarzeneggera w tym momencie jego kariery, gdy jeszcze jego występy sprawiały każdemu radość. Czuć było jednak w Buncie maszyn, że to już nie jest ten sam Arnold, że trochę już ulatuje z niego powietrze. W pewnym momencie filmu postać przez niego grana zakłada dziwne, czerwone okulary w kształcie gwiazdek. Gdy T-800 stroił głupie miny w Dniu sądu, scenę tę usunięto i można ją było obejrzeć jedynie w wersji reżyserskiej filmu. Tu już jednak tych hamulców twórcy nie mieli, przez co mający mrozić krew w żyłach cyborg wchodzi w buty klauna. Z takimi tanimi żarcikami trudno więc brać zarówno tę odsłonę, jak i kolejne na poważnie.

Znaki

Miałem nie pastwić się nad Shyamalanem, którego bardzo cenię, ale chyba nie mam wyjścia. Bo tak jak lubię Znaki, które uznaję za jeden z lepszych filmów w dorobku amerykańskiego twórcy, tak jedna scena z filmu jest niczym łyżka dziegciu w beczce miodu. Jak to u Shyamalana, wszystko kręci się wokół tajemnicy. Nie mam problemu z tym, czym w rezultacie ta tajemnica jest w filmie, a mówiąc dokładnie, nie mam problemu z tym, że film, który z założenia opowiada o kontakcie z kosmitami, finalnie dostarcza widzowi z tymi kosmitami konfrontacji. Problem mam jednak z tym, w jaki sposób to zrobiono.

Advertisement

Razi mnie wyjątkowo nieudane CGI tej sceny. To raz. A dwa, że to jednak duża szkoda, że film, który był przez cały czas tak bardzo tajemniczy i wciągał nas w ten nastrój, w kulminacyjnej scenie wszystko to zatraca na rzecz niepohamowanej dosłowności. Jaki kosmita jest, każdy widzi, można by rzec, widząc stojącą w pokoju istotę, której za chwilę Mel Gibson przywali z kija baseballowego. Wydaje mi się jednak, że dało się lepiej podziałać światłem, kamerą, tak, by kurtyna nie odsłaniała wszystkiego tak nagle, uwidaczniając kiepski rezultat pracy grafików.

Obcy: Przebudzenie

Plastyczność i uzyskany klimat wizji Jean-Pierre Jeuneta do mnie trafiły, na pohybel krytykom. Lubię wracać do czwartej odsłony cyklu, podobnie zresztą jak do każdej innej części Obcego. Wiąże się to pewnie z niemal bezkrytycznym uwielbieniem, jakim darzę tę serię, łącznie z jej najnowszymi odsłonami autorstwa Ridleya Scotta. Ale wróćmy do Jeuneta, bo tak jak wydawało się, że odrobił on pracę domową w swoim Zmartwychwstaniu, tfu, wróć, Przebudzeniu, tak jest w tym filmie jedna scena, którą najchętniej bym przewinął. Pominę fakt, iż podstawa fabularna czwartej odsłony była już na wstępie mocno naciągana.

Advertisement

Ale to przecież science fiction, więc różne cuda dziać się mogą, wybaczyłem więc pomysł na sklonowanie głównej bohaterki, ciesząc się z możliwości ponownego spotkania z Ripley w bardzo ciekawych okolicznościach i pośród ciekawej załogi. Natomiast nie wybaczę twórcom sceny i pomysłu na stworzenie hybrydy człowieka i Obcego, gdyż wzbudziło to moje odrzucenie. Ten fragment, balansujący na granicy dobrego smaku, czerpiący garściami z horroru cielesnego, był po prostu strzałem ślepego naboju. Z zasady miał wnosić coś oryginalnego do uniwersum, miał podkreślać charakter Ripley jako matki, a zamiast tego budził (przynajmniej we mnie) zażenowanie.

Wszystko za sprawą faktu, iż twórcy grozę zamienili na chęć wywołania wzruszenia – jakbyśmy mieli płakać nad stratą tej obślizgłej kreatury. Nie tędy droga, panie Jeunet. Wolę Obcego jako zło wcielone.

Advertisement

Kontakt

Uwielbiam tego zapomnianego już przedstawiciela twardej fantastyki i rzeczona scena, o której chcę opowiedzieć, tego nie zmieni. Nie mam jednak wątpliwości, że Kontakt to jeden z tych filmów, w którym od rozwiązania tajemnicy o wiele ważniejsze jest dochodzenie do prawdy. Później, gdy już zostaje przed nami ukazany cel bohaterki, a wszystko staje się jasne, Kontakt traci swój intrygujący polot. Mam na myśli rzecz jasna scenę, w której Jodie Foster w końcu spotyka się z tatą, acz w innym wymiarze. Z Kontaktem jest trochę jak z Interstellar – wciągamy się w tajemnicę, śledząc poczynania bohaterów przemierzających kosmos w celu szukania nurtujących odpowiedzi, po czym wszystko sprowadzone zostaje do poziomu sloganu, tłumaczącego wszystko… miłością.

Wyświechtany to frazes, którym można zapełnić niemal każdą scenariuszową lukę. Niemniej trudno nie zgodzić się z tym, że tak po prawdzie wszystkie drogi w naszym życiu, niczym do Rzymu, prowadzą nas właśnie do bliskości z drugim człowiekiem. Dlatego rozumiem, że czasem bardzo trudno jest obejść w fabule fakt, że bohater lub bohaterka po prostu chcą być kochani, jak i my chcemy.

Advertisement

W stronę słońca

Film Danny’ego Boyle’a to moim skromnym zdaniem jedna z lepszych filmowych eksploracji kosmosu. Przebojowy, spektakularny, wyjątkowy. Nawet jednak w tak udanym widowisku można znaleźć lukę. Wydawać by się mogło, że głównym problemem filmu W stronę słońca powinien być jego dość absurdalny koncept. Nie trzeba mieć piątki z fizyki na szkolnym świadectwie, by wiedzieć, że jakikolwiek statek kosmiczny po zbliżeniu do słońca najzwyczajniej zamieniłby się w popiół.

Będąc szczerym, kompletnie mi ta anomalia logiczna nie przeszkadzała, wręcz nadawała widowisku nutkę szaleństwa. To, co jednak W stronę słońca położyło, wiąże się z jego wątpliwej jakości finałem. Widać w nim bowiem ewidentnie, że twórcom brakowało pomysłu na to, jak skończyć tę historię. Po pasjonującej przygodzie w nieznane w trzecim akcie wchodzimy w stylistykę horroru, co pasuje do tego widowiska mniej więcej tak jak pięść pasuje do nosa. Niemniej nie stoję po stronię zagorzałych krytyków tego widowiska – według mnie ma ono znacznie więcej zalet niż wad, a finałowa konfrontacja „od czapy” wiele w temacie nie zmienia.

Advertisement

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *