Udane filmy SCIENCE FICTION, które ZNISZCZYŁA jedna scena

Są takie filmy SF, w których wszystko niby jest na swoim miejscu. Oglądanie ich sprawia radość, ale tylko do pewnego momentu. W trakcie seansu przychodzi jedna taka scena, będąca ewidentną dziurą w zgrabnej całości. Oto mój subiektywny dobór takich filmów science fiction, które osobiście lubię i szanuje, ale mają one jeden szkopuł, który nie pozwala o sobie zapomnieć. Jaki film dołożylibyście do listy?
Matrix Reaktywacja
Nie wiem, czy mogę o sobie mówić jako o zagorzałym fanie serii spod znaku Matrix, ale z pewnością darzę ją sporą estymą. Absolutnie uwielbiam za to część pierwszą, która wyznaczała niedoścignione standardy, zarówno dla serii, jak i dla całego gatunku, dla którego była przełomem. Sequele mnie radują, bo są przedłużeniem tej ciekawej przygody w cyberpunkowym świecie. Nie mają one jednak tego powiewu inteligencji i wrażliwości, co oryginał. Spośród dotychczasowych trzech kontynuacji za najlepszą uważam Reaktywację, która nie jest pozbawiona wad, ale ma ich najmniej. Jednym z kluczowych problemów jest tu przerost formy nad treścią. Siostry Wachowskie były pewnie tak rozochocone faktem, że zgromadziły na sequele spory budżet, że nie zdołały tej energii powściągnąć i ukierunkować. Znakiem braku umiaru jest dla mnie walka Neo z armią Smithów. Brzydkie CGI do dziś kłuje mnie po oczach w tej scenie. Jakby się na moment jakaś cutscenka z gry komputerowej uruchomiła w środku filmu. Jedynym powodem, dlaczego jej nie przewijam przy każdorazowym seansie, jest chęć przyjrzenia się temu jak NIE POWINNO się tworzyć efektów specjalnych w filmowym widowisku. Zamiast angażować i budzić zachwyt, po prostu zachęca do kpiny.
Indiana Jones 4: Królestwo kryształowej czaszki
O tym, że seria Indiana Jones zawsze stała blisko fantastyki, wiemy od dawna. Czwarta odsłona serii jak żadna inna ma spory związek z klasycznym science fiction, za sprawą kulminacyjnego rozwiązania. Ale nie o tym chciałem, bo przecież fakt pojawienia się w tym filmie kosmitów nie jest najgorszy (przynajmniej moim zdaniem). Jest jedna scena w Królestwie kryształowej czaszki, o której krążą już w internecie legendy. Stała się bowiem swego rodzaju symbolem jakościowego uwiądu Stevena Spielberga, który powracając po latach ze swym sztandarowym dziełem, ewidentnie wysłał w świat sygnał, iż lekko postradał zmysły. Nie tylko dlatego, że postanowił odkurzyć Harrisona Forda, przecierając mu już wtedy szlak do ponownego, piątego już wejścia w buty słynnego archeologa, a także odświeżenia swej innej ikonicznej postaci – Hana Solo. Jest bowiem jedna taka scena, która zarówno wśród fanów Indiany Jonesa, jak i wśród krytyków nawet po latach wciąż budzi pusty, zgryźliwy śmiech. Mowa o osławionym wybuchu atomowym i fakcie, że Indy przeżył go za sprawą cudownie wytrzymałej lodówki. Przyznam się bez bicia, że będąc w kinie, nie zrozumiałem kuriozalności tej sytuacji. Dotarła ona do mnie dopiero później. Kino, w ramach swej magii, może naginać logikę świata, ale są pewne granice, których lepiej nie przekraczać.
Europa Report
Trend na tworzenie widowisk science fiction opartych na zasadach twardej fantastyki ma się dobrze. Widowiska SF gromadzą dziś spore budżety, przez co nawet proste fabuły, przybierają formaty pełnoprawnych widowisk, mających na celu oddanie pewnej hipotetycznej sytuacji. Takim filmem jest Europa Report. Widowisko z puntu widzenia scenariusza dość sztampowe, mające jednak na tyle przyjemną dla oka i budzącą wrażenie profesjonalizmu oprawę wizualną, że wsiąkamy w nią bez reszty. Miła to była odmiana, gdy się na moment przesiadło do statku kosmicznego prowadzonego przez załogę Europa Report, bo twórcy sprawiali wrażenie, jakby odrobili pracę domową po seansie klasyków hard SF. Im bliżej finału, tym bardziej jednak dało się odnieść wrażenie, że Europa Report nie bez powodu nie przebiła się z hukiem do mainstreamu. Najpierw bowiem film błyszczy i urzeka klimatem, potem wciąga ciekawym zawiązaniem fabuły oraz wiszącą nad całością tajemnicą, by na końcu pozwolić na zakończenie tej przygody w najbardziej wyświechtany z możliwych sposobów. Trochę się po seansie Europa Report czułem oszukany, bo jest to jeden z tych filmów, które lepiej ogląda się w pierwszym i środkowym akcie, ale nie w finale.
Planeta Małp
Zabijcie mnie, ale nie potrafię jednoznacznie krytycznie podejść do filmu Tima Burtona. Być może za bardzo lubię tego twórcę, by zignorować próbę odświeżenia tej serii. Planeta Małp od Burtona to film oryginalny i na pewno autorski. Taki też był pamiętny Batman. Tylko że tak jak film z 1989 cieszy się dziś zasłużonym kultem, tak ten z 2001 budzi uczucie żenady. Czy faktycznie na to zasłużył? Po tym, co zaserwowali nam twórcy nowej małpiej serii, wiemy już, w jaki sposób powinno się podejść do tej historii, by cieszyć się uznaniem krytyków i fanów. Ale szczerzę mówiąc, mi się Planeta Małp od Burtona nawet podobała, choć oczywiście do pewnego momentu. Fajne było to, że nie zerwano tak jednoznacznie z tą tradycją charakteryzacji i tu także starano się dodać coś atrakcyjnego do tematu. Główny bohater nie miał tyle charyzmy co Charlton Heston, ale jak to mówią, ujdzie w tłumie. Natomiast największe kontrowersje wzbudza we mnie, tak jak i w fanach, końcowy fikołek, czyli scena finałowa, która z założenia, miała sprawić, że opadną nam szczęki z zaskoczenia. Niestety, opadło nam co innego, ponieważ Burton przedobrzył. Chciał być oryginalny, a wyszedł z niego ignorant, który nie zdołał zrozumieć sensu oryginału z 1968. Cały ciężar tamtego dzieła przecież opierał się na tym, że bohater przez cały czas pozostawał na tej samej planecie. Że to Ziemia jest Planetą Małp. Bohater nie tyle podróżował przez kosmos, co przenosił się w czasie. Burton w remake’u postawił na lekką modyfikację tego faktu, która jednak nijak ma się do majestatu kulminacyjnej sceny z 1968. Tu podróż się udała, bohater wraca na Ziemię, tylko wygląda ona „nieco” inaczej. To było bardzo złe rozwiązanie i szczerze mówiąc, wydaje mi się, że przypieczętowało ono błędy tego widowiska, ustalając na lata jego postrzeganie.