TELEWIZYJNE filmy GROZY, które trzeba znać
Zwykle tańsze, gorzej zrealizowane, z mniej kasowymi aktorami, lecz niekoniecznie z mniej interesująco napisanymi scenariuszami. Tak do niedawna spora część widzów myślała o filmach telewizyjnych, czyli tych zrealizowanych na zlecenie albo przez same stacje TV. Premiera takich produkcji odbywała się właśnie na antenie w telewizji, a nie w kinach. Dzisiaj sytuacja się bardzo zmieniła, jeśli chodzi o jakość produkcji TV na ich korzyść – m.in. dzięki wejściu do gry trzeciego gracza, czyli streamingu. Wzrosła konkurencja, co polepszyło realizację filmów TV. Nie ma jednak sensu generalizować i wśród starszych produkcji, jeszcze sprzed ery Internetu, również można znaleźć telewizyjne perełki, co w ramach tak wymagającego wizualnie gatunku, jakim jest ogólnie rozumiany horror wraz z podgatunkami, bywa niezwykle trudne.
„Pojedynek na szosie”, 1971, reż. Steven Spielberg
Zacząć trzeba mocno, a więc: znakomity Pojedynek na szosie. Aż trudno uwierzyć, że to film telewizyjny. Twórcy Mad Maxa wiedzieli, czym się inspirować. Steven Spielberg zaś właśnie tą produkcją ze stajni Universal TV utorował sobie drogę do bycia reżyserem wszech czasów. A kosztowała ona… 450 tysięcy dolarów. A teraz porównajcie pościgi z filmów typowo spod znaku klasy B, które kosztowały kilka milionów dolarów z jakością akcji w Pojedynku.
„To”, 1990, reż. Tommy Lee Wallace
Kultowa rola Tima Curry’ego jako Pennywise’a wpisała się w kanon mrożących krew w żyłach klaunów w kinie, i to nie tylko tym telewizyjnym. Miniserial To zdobył nawet nagrodę Emmy za muzykę. Za montaż został nominowany, ale widać po sposobie opowiadania historii, że akurat ta adaptacja powieści Kinga wśród innych prób przenoszenia jego prozy na ekran faktycznie wyróżnia się jakością. Nawet sam pisarz przyznał, że telewizyjne To się udało i jest produkcją ambitną, chociaż wcale nie wierzył, że z 1000-stronicowej książki da się tak wybrać materiał, żeby stworzyć spójną historię na 4 godziny projekcji z reklamami.
„Trylogia terroru”, 1975, reż. Dan Curtis
Nowelowy film grozy okazał się szansą dla telewizji, której ta forma spasowała. Nie wszystkie historie były oczywiście udane, nawet w ramach tego samego filmu, ale zwykle chociaż jedna zapadała w pamięci. W przypadku Trylogii terroru od ABC TV jest to opowieść o kobiecie i fetyszu Zuni, lalce kupionej w pewnym antykwariacie na prezent. Podobno jest w niej ukryty duch myśliwego, którego chroni przed wydostaniem się na zewnątrz magiczny, złoty łańcuch. A dokładnie – bez łańcucha lala ożyje. Oczywiście tak się składa, że łańcuch przypadkiem spada z tułowie Zuni… Wtedy mieszkanie Amelii staje się areną walki o życie.
„Frankenstein”, 1973, reż. Jack Smight
Prawdziwa historia zrealizowana w konwencji klasycznego filmu grozy. W obsadzie znane postaci aktorskiego świata: Jane Seymour, John Gielgud, James Mason, Ralph Richardson. Produkcja zrealizowana dla studia Universal, właściwie u nas nieznana. Warta jednak uwagi, bo jak mało która wersja adaptacji powieści Mary Shelley pozwala spojrzeć na „potwora” bardziej ludzko, nie w sensie, że łagodnie, ale racjonalnie. Jest on pełnoprawnym bohaterem historii, a nie przerażającą kukiełką, konglomeratem różnych części zwłok. W tej roli sugestywny Michael Sarrazin.
„Miasteczko Salem”, 1979, reż. Tobe Hooper
Tak się złożyło, że Kinga będzie dużo w tym zestawieniu. Wynika to z tego, że pisze on bardzo popularne książki o grozie, do tego są one często adaptowane z całkiem niezłym, aczkolwiek wcale nie wybitnym efektem. Filmy telewizyjne jednak zwykło się oceniać mniej ostro, niż robi się to w przypadku produkcji przeznaczonych na wielki ekran. Miasteczko Salem Hoopera właśnie taką miarą dzisiaj powinno być oceniane, bo czas odcisnął na nim głębokie piętno. Jest to produkcja Warnera, charakterystyczna dla telewizyjnych tytułów w swoich czasach. Widzowie zwykli krytykować ją za jakość efektów specjalnych oraz „żółte oczy” wampira. Jeśli będziecie mieli szansę jednak porównać ten serial z najnowszą wersją Miasteczka, zastanówcie się, który z reżyserów bardziej unikał głębszej ekspozycji króla wampirów i dlaczego.
„Worek na zwłoki”, 1993, reż. Tobe Hooper, John Carpenter
Znakomita rola Johna Carpentera, pełniącego funkcję mrocznego narratora całej produkcji, oczywiście zarazem strasznego, skrzywionego, zboczonego i dowcipnego. Historie są trzy. Pierwsza udowadnia, że seryjnego mordercę da się pokonać, ale będzie to bardzo krwawa walka. Druga opowiada o konsekwencjach posiadania nowych włosów, które dosłownie mogą zmienić wygląd głowy i twarzy. I wreszcie trzecia to opowieść o przeszczepie oka, które – jak się przekona nowy jego posiadacz – widzi o wiele więcej niż aktualny biorca.
„Langoliery”, 1995, reż. Tom Holland
Po tylu latach od premiery chyba mogę? Na tytułowe langoriery czekałem z wypiekami na twarzy właściwie cały serial, a gry wreszcie przyszły, to przypominały tandetną grafikę z niskobudżetowej gry komputerowej. Lepiej było ich nie widzieć. Tu jednak chodzi coś ważniejszego – suspens, samo czekanie, a w tym serial okazał się mistrzowski. Unikalny, duszny, lokalny, telewizyjnie teatralny klimat spowodował, że Langoriery znalazły się w tym zestawieniu, chociaż technicznie to bardzo słaba produkcja.
„Pogrzebany żywcem”, 1990, reż. Frank Darabont
Tim Matheson jako Doktor Mullins z popularnego obecnie serialu Virgin River zagrał naprawdę znakomitą, duszną, niepokojącą rolę w Pogrzebanym żywcem – filmie zrealizowanym dla Universalu. Myli się jednak ten, kto sądzi, że aktor cały film spędził w grobie, próbując się z niego wydostać. Nie jest tak. Frank Darabont nie musiał się w ten sposób ratować przed telewizyjnymi słabościami realizacyjnymi. Zdradzę tylko, że pogrzebanie żywcem daje nowe możliwości, o ile ktoś tylko zdoła się z grobu wydostać.
„Lśnienie”, 1997, reż. Mick Garris
Co było ważne dla Kinga, a czego Kubrick nie zrobił, bo wybrał inną wizję artystyczną? Mick Garris, namaszczony przez pisarza, zrealizował o wiele dokładniej powieść, a więc… Czteroipółgodzinny film przywrócił wiele pomniejszych elementów książki, których utraty King nie akceptował u Kubricka. Jack Torrence na przykład dostał znacznie więcej czasu ze swoim synem Dannym i żoną Wendy (Rebecca De Mornay), zanim skończyli tak morderczo odizolowani w trakcie długich wakacji w hotelu Overlook. Poza tym zgodnie z książką, gdy Jack wpadł w ostateczny amok, próbował zamordować Wendy i Danny’ego młotkiem, a nie siekierą. Hotel ścigał Dannego za pomocą ożywionych zwierząt z żywopłotu, zamiast pozwolić mu biegać po labiryncie. Problem w tym, że dzisiaj owe zwierzaki wyglądają tragicznie jakościowo. Ostatecznie Jack Torrance spłonie żywcem, wysadzając hotel, zamiast zamarznąć na śmierć — niezgodność, którą King wielokrotnie przypisywał różnicy między zimnem Kubricka a swoim ciepłem i emocjonalną wartością prozy. Mimo wszystko Lśnienie Garrisa to wciąż jedna z lepszych telewizyjnych adaptacji grozy w historii telewizji.
„Kobieta w czerni”, 1989, reż. Herbert Wise
Po latach do powieści Susan Hill wrócił James Watkins z zaskakująco dobrym rezultatem, ale wersja z 1989 zrealizowana dla Granada Television okazała się produkcją zupełnie „nietelewizyjną”, w tym sensie, że z jakością narracji i realizacji na poziomie wręcz kinowym. Nie jest to jednak film o szybkości teledysku. Niewiele mamy tu wyskakujących zza rogu potworów, a gra aktorska przypomina teatr, więc niektórym nowsza wersja z pewnością bardziej się spodoba. W tamtych jednak czasach, w ramach telewizji, trudno znaleźć lepszy przykład gotyckiego horroru.