search
REKLAMA
Ranking

TOM TEN. Najlepsze role Toma Cruise’a

Jacek Lubiński

24 sierpnia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Doktor William Harford

Oczy szeroko zamknięte (Eyes Wide Shut, 1999)

U Stanleya Kubricka Cruise zagrał dwudziestą i chyba najtrudniejszą rolę w karierze. Przedwczesna śmierć reżysera jeszcze przed premierą jego od dawna wyczekiwanego filmu; koszmarny, wybitnie rygorystyczny okres zdjęć, z których prasa co chwila wyłuskiwała kolejne niezwykłe historie oraz rozpad związku aktora z jego piękną żoną Nicole Kidman. To wszystko zdecydowanie zaszkodziło odbiorowi gotowego dzieła, wliczając w to oczywiście występ Cruise’a. Jemu samemu trudno tu jednak cokolwiek zarzucić. Choć Kubrick wydatnie skorzystał na nieskalanym wizerunku złotego chłopca Hollywood, rola Toma wychodzi zdecydowanie ponad to. Jego bohatera co prawda trudno polubić, lecz nie ulega wątpliwości, że gwiazdor dał tu z siebie wszystko. Co więcej, jak rzadko kiedy Cruise nie szaleje tutaj na siłę. Jedynie w kilku scenach do głosu dochodzi jego chłopięcy urok i salonowe brylowanie wiecznej duszy towarzystwa. Potem obserwujemy już pełnoprawnego mężczyznę – zagubionego, zmęczonego, w końcu także złamanego. Nie jest to być może kreacja wybitna, ale bardzo dobra – na pewno.

Frank T.J. Mackey

Magnolia (1999)

Trzecia i jak dotąd ostatnia nominacja do statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej – która tym razem nagrodziła weterana Michaela Caine’a – to odważne mierzenie się Cruise’a z własnym wizerunkiem. Gra tu bowiem guru wszystkich facetów, idealnego fizycznie, „większego niż życie” mówcę motywacyjnego, za uśmiechem którego kryje się jednak duży ból i dramat rodzinny. Tom idealnie poradził sobie z tą rolą, wcielając się we Franka niejako z marszu po wyczerpującym psychicznie doświadczeniu z Kubrickiem. W trakcie trzech godzin seansu pojawia się na ekranie zaledwie parę razy, będąc jedynie elementem większej układanki Paula Thomasa Andersona. Jest to jednak występ bezbłędny, o potężnym ładunku emocjonalnym. Tom dokumentnie obnaża przed widzem swojego bohatera, który przecież tak naprawdę bohaterem nie jest. Gwiazdor wspina się tu na wyżyny, często radząc sobie bez słów, operując drobnymi gestami. Efektem tego rola naprawdę wybitna, być może najlepsza w bogatej karierze Cruise’a.

Vincent

Zakładnik (Collateral, 2004)

Kolejny odważny występ, w niczym nieprzypominający dotychczasowych osiągnięć Cruise’a, który tutaj całkowicie odcina się od swojego słodkiego emploi. Już sam fakt, że gra postać jednoznacznie negatywną – perfekcyjnie wyszkolonego zabójcę na usługach mafii – jest dość zaskakujący. Do tego dochodzi także niecodzienny wygląd: siwe, postawione na sztorc włosy, kilkudniowy zarost i szara marynarka idealnie oddają szorstki charakter Vincenta, upodobniając go do widzianych w jednej ze scen kojotów. Ten samotny wilk nie jest w pełni pozbawiony uczuć i empatii, w czym duża zasługa samego Cruise’a, który ani razu nie przerysowuje swojego (anty)bohatera, nadając mu prawdziwą głębię i wraz z rozwojem akcji sprawiając, iż u widza pojawia się nawet nić sympatii do Vincenta. Nie jest to może ten sam kaliber, co występ Edwarda Foxa w Dniu szakala, ale blisko, bardzo blisko.

Ray Ferrier

Wojna światów (War of the Worlds, 2005)

Mocno niedoceniona rola, którą Cruise pokazał swoje kolejne oblicze, na swój sposób również odbiegające od jego codziennego wizerunku człowieka sukcesu. Jako wyrodny ojciec Dakoty Fanning i Justina Chatwina jest raczej facetem nieporadnym, życiowym przegranym, choć w krytycznej sytuacji gotowym zrobić wszystko dla swojej rodziny. Tom nie miał łatwego zadania. Z jednej strony kosmici i tony efektów specjalnych, z drugiej małoletni aktorzy, którzy zawsze mocniej chwytają widza za serce. Poprowadzony wprawną ręką Stevena Spielberga – u którego zagrał już po raz drugi – Cruise nie dał się jednak przytłoczyć żadnemu z tych elementów. To rola niezwykle szczera, przejmująca i przyciągająca do ekranu, z niezwykle naturalną i subtelną przemianą. No i jedna z niewielu, w których Cruise mógł także zaprezentować swoje możliwości wokalne.

Les Grossman

Jaja w tropikach (Tropic Thunder, 2008)

Na koniec występ zdecydowanie skromniejszy i o wiele lżejszy od poprzedników, ale nie mniej udany, mocno zaskakujący, ciekawy. Skryty pod wymowną charakteryzacją i grubym kostiumem Cruise to tym razem bezlitosny producent filmowy – gość, który nie negocjuje z terrorystami, a własnych pracowników traktuje jak wyszkolone małpy. To drobny, ale znakomity epizod, który zapada w pamięć i bawi bardziej nawet od głównej atrakcji widowiska, czyli wymalowanego „pastą do butów” Roberta Downeya Juniora. Tom po raz kolejny udowodnił tym występem, że żadna rola mu niestraszna (oraz że ma do siebie sporo dystansu). A swoim popisowym tańcem podczas napisów końcowych wygrał internety.

Bonus:

Ethan Hunt

seria Mission: Impossible (1996–20??)

Pisząc o Cruisie jako artyście, zwyczajnie nie można choćby napomknąć o liczącym sobie już sześć odsłon (ta ostatnia właśnie powstaje) niesamowitym cyklu szpiegowskim, który znacząco przyczynił się do sławy (i bogactwa) Toma Cruise’a. Nie są to może najambitniejsze filmy świata z wybitnymi kreacjami aktorskimi, ale i tak imponują. Za każdym razem widać ogromne zaangażowanie gwiazdora w produkcje, nie tylko fizyczne. Poza przekraczaniem kolejnych barier Cruise potrafi także doskonale bawić się swoją rolą (za wyjątkiem części pierwszej, w której zagrał wręcz śmiertelnie poważnie; i mocno emocjonalnej, skupionej na wątkach osobistych trzeciej), bez problemu porywając widownię olbrzymią energią i charyzmą, które mimo upływu lat wcale nie słabną. Pod wieloma względami Cruise jest nie tylko idealnym Ethanem Huntem – on JEST Ethanem Huntem.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA