Show-biznes to w końcu biznes jak każdy inny – rządzi nim kasa. Dla producentów, którzy mają najwięcej do powiedzenia, jeśli chodzi o współczesne kino, najbardziej liczą się oczywiście dochody. Idealna sytuacja to taka, w której budżet zostanie co najmniej podwojony. Są też jednak przypadki filmów, mogących pochwalić się dużo lepszymi osiągnięciami. Przy niskich wydatkach na produkcję zarobiły one ponad sto milionów dolarów. Chyba każdy producent marzy o tym, aby choć raz trafił mu się taki projekt: kura znosząca złote jaja.
Właśnie mija piętnaście lat od premiery Mojego wielkiego greckiego wesela – filmu, który do dziś pozostaje najbardziej dochodową komedią romantyczną w historii. Jednocześnie jest to jeden z najbardziej niespodziewanych kinowych hitów. O takim sukcesie twórcy nie mogli marzyć i nawet teraz trudno go wytłumaczyć. Owszem, ten film to bardzo przyjemna komedia – scenariusz jest świetny (otrzymał w końcu nominację do Oscara), wykorzystuje świeży humor, dobrze działają tam wszystkie nawiązania do różnic kulturowych, i tak dalej. Miło widzieć też na ekranie nieopatrzonych, ale bardzo utalentowanych aktorów. To jednak tylko Moje wielkie greckie wesele… A film zarobił na całym świecie niemal trzysta siedemdziesiąt milionów dolarów! Patrząc na wyniki skorygowane o inflację, wychodzi na to, że ta niepozorna komedyjka poradziła sobie w kinach lepiej od Strażników galaktyki, Mission: Impossible albo pierwszej części Igrzysk śmierci.
Film utrzymał się na ekranach okrągły rok, przez długi czas zaliczając nieznaczne spadki frekwencji lub nawet jej wzrost.
Podobne wpisy
Niskobudżetowy blockbuster to coś, co zdarza się bardzo rzadko.