Pan Idealny – recenzja
Jest kilka atrybutów idealnego chłopaka, ale punktem wyjścia powinna być wierność, bo jeśli jej zabraknie, można sobie nieźle popalić styki w mózgu i sercu. Boleśnie przekonuje się o tym na własnej skórze Martha, która po rozstaniu ze zdradzającym ją partnerem izoluje się od świata i popada w swojego rodzaju obłęd. Kiedy zostaje wręcz siłą wypchnięta przez koleżanki z domu na weekendowe łowy, poznaje wesołego, świetnie tańczącego Francisa. Wspólnie, tanecznym krokiem właśnie, postanawiają trochę się po tym padole łez poszwendać, problem jednak w tym, że facet jak z obrazka to poszukiwany przez dawnych pracodawców morderca na zlecenie. Martha, jak i widzowie, będą jednak do końca seansu pewni – trudno byłoby jej znaleźć lepszego chłopa niż killer, który wypracował w sobie poczucie winy.
To jeden z tych filmów, które definiowane są raczej osobą scenarzysty, a nie reżysera, Paco Cabazesa. Max Landis, syn słynnego reżysera i producenta, już drugi raz bierze na pisarski warsztat temat trudno adaptujących się, działających wręcz z nadludzką precyzją morderców, jakby chciał stworzyć kinową serię, w której wszyscy ci superżołnierze znajdą dla siebie miejsce. „Pan Idealny” nawiązuje zresztą do poprzedniego filmu spod tego samego pióra, czyli „American Ultra”, ponieważ w pewnym momencie pada nazwa znanego już tajnego projektu tworzącego kozaków pokroju Francisa. Może to są tylko pobożne życzenia, ale ciekawym zabiegiem byłoby budowanie czegoś, co roboczo nazwać można Landisverse. „Pan Idealny” fabularnie i tonalnie to jednak autonomiczne dzieło, a reżyser oraz scenarzysta nigdy wcześniej nie bawili się formułą tak groteskowej komedii sensacyjnej. Brak ograniczeń w konwencji to dowód na najdojrzalsze dzieło złotego dziecka Hollywoodu, a spójność tkwi właśnie w tym połączeniu pozornie niepasujących do siebie elementów. To jakby Landis miał pierwszy raz pełną kontrolę nad swoim tekstem.
Wielokrotnie więc przyjdzie nam oglądać sceny akcji, które są żywcem wyjęte z parodii gatunki, aby potem płynnie przejść do wiwisekcji udanego związku. “Pan Idealny” nie daje na niego przepisu, bo o wiele bardziej interesuje go właściwa formuła na coś innego – ciekawe postacie. Po seansie nie ma miejsca na wiele refleksji co do dalszych losów bohaterów, ale pozostaje uczucie, że twórcy wypróbowali na widzu patenty podpatrzone w szeregu dzieł kina gatunkowego. O ile wiadomo coś o sposobie pisania Maxa Landisa, to niepodważalne jest to jego przywiązanie do tworzenia postaci, z którymi wcale nie trzeba się utożsamiać, ale należałoby je polubić. To eksperyment udany. W jakkolwiek absurdalne tarapaty by nie wpadali lub w jakich widowiskowych scenach akcji by nie brali udziału, ogląda się to z zapartym tchem, a o przesyt trudno. A przecież coś mogło pójść nie tak – twarzy Francisowi mógłby użyczyć ktoś inny niż Sam Rockwell, z którego i tym razem bije rozświetlająca chyba cały plan zdjęciowy charyzma. Jego zabójca na zlecenie jest uroczym, metodycznym, nieco autystycznym, ale od początku do końca konsekwentnym dżentelmenem. Partneruje mu Anna Kendrick, która przecież byłaby pierwszym wyborem podczas szukania aktorki mającej zagrać skrzywdzoną przez los, zahukaną dziewczynę, próbująca obudzić w sobie asertywność. Ścigający ich zabójca, przezabawny Tim Roth, też musiał być podkreślony grubym flamastrem na tej castingowej „liście życzeń” reżysera. Aktorsko jest to więc naprawdę udany skład. Przy okazji udało im się oddać pokręcenie bohaterów, których przerysowanie oraz groteskowe zachowanie działać może jako zwierciadło choćby tych intymnych relacji, które znamy z codzienności, ale jak wspomniano – to sprawa drugorzędna. Ważniejsza jest tutaj dobra zabawa, którą podkreśla żywiołowa ścieżka dźwiękowa i pasująca właśnie do komedii romantycznych paleta barw.
“Pan Idealny” to skąpana w małej dawce absurdu, wypełniona skocznymi kawałkami oraz roztańczonymi świrusami żonglerka konwencjami, choć brzmi to jak banalny i uproszczony opis tego, co tak naprawdę ugotował nam tym razem Max Landis. Gdzieś pomiędzy scenami, które mogłyby się zgubić wśród podobnego kina (na przykład “Pan i Pani Smith”, tonalnie bardzo podobny rozweselacz), znajduje się przepis na udany wakacyjny projekt, nad którym twórcy mieli pełną kontrolę i który jest definicją recenzenckiej siódemki, soczystej i niezawstydzającej autora tekstu.