Najbardziej PRZECENIANE filmy i seriale MCU

W ostatnich latach MCU zaliczało nieco więcej wpadek niż w latach poprzednich, jednak w ciągu 15 lat znalazło się w nim sporo filmów, które zostały mocno docenione przez widzów i/lub krytyków. Które niekoniecznie zasługiwały na pochlebstwa? Swoje propozycje przedstawiamy poniżej.
Łukasz Budnik
1. Loki – bardzo lubię postać graną przez Toma Hiddlestona i z przyjemnością obserwowałem jej rozwój od Thora do Avengers: Wojny bez granic. Dlatego mocno zgrzyta mi, że w serialu poświęconym tej postaci widzimy inną jej wersję, która tego rozwoju nie doświadczyła. Po pierwszym odcinku nastawiałem się jeszcze na coś naprawdę dobrego i klimatycznego, przy kolejnych straciłem zainteresowanie i częściej byłem zażenowany (szczególnie w finale) niż zadowolony. Wielką zagadką pozostaje dla mnie powszechne uwielbienie do tego serialu.
2. Falcon i Zimowy Żołnierz – także bardzo pozytywny odbiór tego serialu jest dla mnie zagadkowy. Oczywiście ma on kilka dobrych momentów, ale zapamiętałem głównie fatalną antagonistkę, nieciekawe perypetie Sama Wilsona oraz dużo słabego humoru, wywołującego zgrzytanie zębami.
3. Iron Man – to oczywiście nie jest zły film, wręcz przeciwnie, jednak w MCU od 2008 roku powstało już wiele bardziej angażujących, emocjonalnych, ciekawszych na poziomie światotwórczym produkcji, tak że nie mogę się zgodzić z tymi, którzy wciąż uznają Iron Mana za jedno ze szczytowych osiągnięć uniwersum (a może i NAJ).
4. Czarna Pantera – to też nie jest złe kino, ale chyba zaszkodziło mu nadmuchanie tak potężnego balonika i wyścig po Oscary. Sam nie znajduję w Czarnej Panterze niczego, co wyróżniałoby ten film od standardowych historii o superbohaterach (pomijając oczywiście miejsce akcji) i nie widzę nic szczególnego nawet w tak zachwalanym antagoniście w postaci Killmongera.
5. Moon Knight – Oscar Isaac jest znakomity, ale Moon Knight to kolejny serial MCU, który broni się jakoś tym, że ma kilka naprawdę dobrych momentów (ze wskazaniem na odcinek zgłębiający traumy głównego bohatera). Poza tym jest to nieszczególnie ciekawa historia i okropny odcinek finałowy.
Odys Korczyński
1. Kapitan Marvel – film co najwyżej na 5. Papierowe postaci, zbyt patetyczna Kapitanka Marvel, mająca ogromne pretensje do bycia największą wojowniczką w uniwersum. Fakty tego jednak nie potwierdzają. No i ten wszechobecny patos feministyczny. W tym wydaniu akurat niestrawny.
2. Czarna Pantera – krytycy ocenili film nieco obiektywniej niż widzowie niesieni zapewne sentymentem, chociaż patrząc na ostatnie kontrowersje wokół koloru skóry aktorów w kinie generalnie, jestem i tak zdziwiony pozytywnymi głosami. Co zaś do treści, film położył antagonista, po Michaelu B. Jordanie spodziewałem się o wiele więcej.
3. WandaVision – to był zamach Marvela na wielkie kino artystyczne, przynajmniej w formie wizualnej. Widać to po ocenach zarówno widzów, jak i krytyków. Transgresyjny melodramat jednak w całym uniwersum wygląda co najmniej sztucznie, zwłaszcza że wiemy, co stało się z relacją Wandy i Visiona. Niestety ta wiedza przeszkadza, a może niezgodność form opowiedzenia tych historii.
4. Spider-Man: Bez drogi do domu – typowy odcinek reminiscencyjny, obliczony na powodowanie sentymentalnych wzruszeń. Pojawiło się kilku Spider-Manów, starzy antagoniści, lecz niestety poza tym nic nowego. Nie ma czym się zachwycać i dawać ocen powyżej 5.
5. Avengers: Koniec gry – to, co zrobił Marvel z historią Thanosa, jest tanią zagrywką pod publiczkę, która nie może pogodzić się ze śmiercią swoich ulubionych bohaterów, ale przywracanie ich do życia zapewnia tylko sztuczne trwanie uniwersum i odbiera mu powagę. Tak się nie robi, więc generalnie wielki zawód po dobrym kawałku kina suberbohaterskiego, którym była Wojna bez granic.
Natalia Hluzow
1. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni – jedyny film Marvela w mojej wieloletniej fanowskiej karierze, którego nie byłam w stanie dooglądać do końca. Nieciekawy, pozbawiony charyzmy główny bohater i sztampowa historia zostały tu przebrane w azjatycki kostium, za który film zdobył niemal same pozytywne recenzje. Moim zdaniem bardzo niezasłużenie, bo nie dość, że Shang-Chi to średniak, to jeszcze zupełnie zbędny z punktu widzenia kontinuum Kinowego Uniwersum Marvela.
2. Czarna Pantera – pozwolę sobie zacytować samą siebie z artykułu o przereklamowanych hitach i niedocenionych perełkach w obrębie kina superhero: „Jest wiele powodów, by zwrócić uwagę na film Ryana Cooglera z 2018 roku. Niewiele jednak przemawia za tym, by uznawać go za dzieło wybitne, godne Oscarów w najważniejszych kategoriach i bezkrytycznych zachwytów. Sprawne, lecz przezroczyste pod względem realizacyjnym i dość schematyczne w swojej budowie, powinno zostać zapamiętane jako przyzwoity blockbuster, a nie jeden z najlepszych filmów superhero w dziejach kina”.
3. Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu – po śmierci Chadwicka Bosemana było oczywiste, że Wakanda Forever będzie filmem o szczególnym znaczeniu. I jeśli chodzi o pożegnanie ukochanego gwiazdora i superherosa, w którego się wcielał, zdecydowanie takim filmem był. To jednak za mało, by wychwalać sequel Black Panther pod niebiosa, bo niestety był też filmem nieskończenie nudnym i nielogicznym, a na domiar złego – wtórnym.
4. Ms. Marvel – a jednak jest jeszcze jedna produkcja Marvela, której nie zdołałam obejrzeć do końca! Wiem, że Ms. Marvel to obraz skierowany do nieco młodszej widowni niż ja, niemniej jednak infantylizm serialu był dla mnie nie do zniesienia. Być może widziałam za mało, być może jakoś się to wszystko z kolejnymi odcinkami rozkręca, ale po tym, co ja zobaczyłam, 98% pozytywnych opinii na Rotten Tomatoes brzmi dla mnie jak żart.
5. Loki – brat Thora to jedna z moich ulubionych postaci w uniwersum Marvela, co do której byłam przekonana, że nigdy nie będę mieć jej dość. A jednak stało się – serial Disney+ sprawił, że przestałam mieć ochotę śledzić dalsze losy boga oszustw i psot. Produkcja poświęcona Lokiemu to typowe odcinanie kuponów i żerowanie na popularności postaci, która doczekała się godnej i niezwykle emocjonalnej sceny śmierci w Infinity War. Nikt nie powinien go już po tym wskrzeszać, a już na pewno nie w taki sposób.
Filip Pęziński
1. Iron Man – czy Iron Man to dobry film? Tak. Czy Iron Man to bardzo dobry film? Wciąż tak. Ale poziom powszechnego uwielbienia (James Gunn swego czasu nazywał go najlepszym nieswoim filmem MCU) mnie przerasta. W samym uniwersum Marvela bez problemu mogę wskazać DZIESIĄTKI ciekawszych tytułów.
2. Avengers – znów, nie mam nic przeciwko temu filmowi Jossa Whedona. Przeciwnie, uważam, że doskonale odrobił pracę domową, a w 2012 nie mogłem być filmem bardziej podekscytowany (widziałem go wtedy w kinie trzykrotnie), ale znów muszę wyjść naprzeciw licznym opiniom, że to najlepsza odsłona przygód flagowej grupy Marvela. No nie, Avengers: Wojna bez granic zjada dość telewizyjny, nieciekawy wizualnie i oszczędny film Whedona na śniadanie.
3. Avengers: Koniec gry – a skoro o Avengers mowa, to za przereklamowaną uważam też (na razie) ostatnią odsłonę serii. Po ekscytującej i w swej klasie doskonałej trójce dostaliśmy festiwal easter eggów i nie do końca udanych żartów, któremu przez 75% czasu brakuje poczucia stawki, a wszystko dzieje się na zasadzie „bo tak”. Ekscytujący finał to za mało, żebym nazwał czwartą część Avengers równie udaną co poprzednia.
4. Ant-Man – usłyszałem dużo dobrych słów na temat tego filmu. O tym, jak lekki, świeży i pełen serca jest. Ja widzę tu pilot serialu, który trafił do kin.
5. Loki – a skoro o serialach mowa, to zakończmy pozycją małoekranową, a często nazywaną najlepszym serialem Marvela. W moim odczuciu jest tym najgorszym. Niezajmująca fabuła, wizualna bieda, brak wyrazistego antagonisty i absolutnie odrzucający protagonista, którym Marvel wyrzucił do kosza dekadę rozwoju postaci w zmanierowanej, autopilotowej kreacji Toma Hiddlestona.
Marcin Kończewski
1. Czarna Pantera – żebyśmy dobrze się zrozumieli, film Ryana Cooglera to nie jest kiepskie kino. Daje sporo frajdy. Uważam jednak, że było absolutnie przeceniane, w dodatku obarczone tą kuriozalną kampanią oscarową. Zwłaszcza na poziomie fabularnym to bardzo standardowy origin story z jednym wyróżniającym elementem – wprowadzeniem świata i kultury Wakandy. Światotwórczo jest ciekawie, jednak bez zachwytów – sporo tu nawiązań (Król Lew niemal wyskakuje z ekranu) i powtarzalnych klisz. Nie wykorzystano też potencjału Killmongera jako antagonisty. Sama produkcja była kreowana na najbardziej dojrzałą, najlepszą produkcję kina superbohaterskiego w historii. Cóż, w mojej opinii na wyrost.
2. Avengers: Koniec gry – to może i jest najważniejszy film MCU, jednak z pewnością nie najlepszy. O wiele dojrzalszą, lepiej łączącą wątki, spójniejszą narracyjnie produkcją było zdecydowanie Infinity War. Koniec gry ma w sobie jednak spory ładunek emocjonalny, jest finałem gigantycznej, rozciągniętej na 3 fazy i kilkanaście filmów sagi. Dostarczył sporo memów, stad będzie istniał w świadomości popkulturowej po wsze czasy. To dużo. Film spełnił oczekiwania widzów, bądźmy jednak uczciwi, miał sporo słabości, banalnych rozwiązań w stylu Deus ex machina, nierównych wątków fabularnych, na które przymyka się oko ze względu na rozmach, stawkę. To kino niezwykle trudne do zrealizowania, doceniam je, jednak widzę pewne słabości.
3. WandaVision – to będzie niezwykle nietypowa propozycja w mojej piątce, ponieważ WandaVision również… nie jest złą produkcją. Ba! Jest jedną z najlepszych w całej IV Fazie. Do pewnego momentu traktowano ją jako produkcję wybitną. Zaszkodziła jej jednak forma… serialu. Ma bowiem niesamowicie niesatysfakcjonujący, tani wizualnie (to CGI…) i fabularnie finał, który po prostu rozczarowuje. Cała misternie budowana relacja Visiona i Wandy, wątek ich dzieci, proces przepracowywania traumy, które były tak delikatnie, subtelnie i z sercem prowadzone przez kilka odcinków, rozbijają się o zwykłego diabła z pudełka. Zabrakło tu pomysłu, odwagi, konsekwencji a całość okazała się zaledwie tylko przystankiem dla pociągu multiwersum, który dodatkowo w Doktorze Strange’u okazało się, że… jedzie do tyłu.
4. Kapitan Marvel – nie jestem pewien, czy film o Carol Danvers do końca pasuje do tego zestawienia, bo wzbudził bardzo skrajne emocje i podzielił fanów na tych, którzy go uwielbiają, i tych, którzy go nienawidzą. Ja po prostu za nim nie przepadam, ponieważ nie był angażujący na poziomie postaci i historii. Z mojej pamięci uleciał prawie całkowicie po kilku latach. Dlaczego? To bardzo sztampowy, poprawnie poprowadzony origin story, będący tylko przystawką do głównego dania, jakim było Endgame. Bez żadnych fajerwerków, chociaż tych… nie brak w samym filmie. Całość zrobiona jest jakby na szybcika. Nie trafiały do mnie też nawiązania z lat 90., w których przecież się wychowałem. Więc teoretycznie powinny. Dziwne. Swoje zagrali Annette Bening, Samuel L. Jackson, jednak Brie Larson jest tu zwyczajnie irytująca, cały czas zdenerwowana, nieznośna i gra jedną miną.
5. Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie – to jeden z kamieni węgielnych całego uniwersum, bardzo sprawnie wprowadzający Steve’a Rogersa do gry. Często się przy okazji zapomina, że jest to… raczkująca produkcja superbohaterska. Nie dziwota, W MCU uczono się dopiero tego, jak to robić po swojemu. Pełno tu sztampy, fabuła leci jak po sznurku, razi prostotą. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest casting i miłość do postaci. Na wielu innych płaszczyznach trudno jednak obronić pierwszego Kapitana Amerykę.