search
REKLAMA
Muzyka filmowa

MUZYCZNA POMARAŃCZA. Najciekawsza muzyka filmowa kwietnia 2018

Jacek Lubiński

29 kwietnia 2018

REKLAMA

Francuzem jest też Laurent Perez del Mar, który wysmażył klimatyczną ścieżkę dźwiękową do baśniowego I Kill Giants. To, wbrew pozorom, nie jest przygoda pełną gębą o wybijających szyby w oknach, potężnych tematach. Wręcz przeciwnie – dominuje intymna liryka i nastrojowe kawałki, w których kryje się jednakże sporo muzycznej magii i wiele detali do odkrywania raz za razem. Oczywiście paru żywszych i/lub bardziej dramatycznych fragmentów nie brakuje, niemniej całość zdominowana jest przez dość bezpieczne, czyli niepowodujące nagłego ataku serca dźwięki, które spokojnie można puścić też najmłodszym. Na deser dostajemy też dwie ładne piosenki. Zdecydowanie warto sobie posłuchać wieczorkiem.

Po raz kolejny nie zawodzi też Tunezyjczyk Amine Bouhafa, którego podkład pod mało znany nad Wisłą serial Secret of the Nile (Sekret Nilu) oferuje dokładnie to, czego można się spodziewać po tytule. Jest więc egzotycznie, tajemniczo i romantycznie zarazem. Klasycznie skrojony, iście dystyngowany, acz energiczny temat główny uzupełnia tu cała gama niezwykle przyjaznych uchu melodii. Jest trochę czysto salonowych taktów, do których można się pobujać, tradycyjnie spokojna liryka, jak i wymieszany z przygodą suspens. A wszystko to zamknięte w zaledwie półgodzinnym materiale, co przekłada się również na bardzo wygodne słuchowisko.

Jeszcze jednym przedstawicielem małego ekranu jest seria Keeping Faith, do której nuty napisał niejaki Laurence Love Greed. Tytuł, jak i środkowy człon danych personalnych autora mówią w tym wypadku absolutnie wszystko – wiara i miłość przenikają tę w sumie prostą, lekką i niezobowiązującą ścieżkę dźwiękową. Niesiona głównie siłą różnych odcieni ludzkiego głosu, solowego fortepianu oraz gitary jest tak zwyczajnie fajna i ujmująca, że aż się ciepło robi w środku. Jest tu też co prawda miejsce na kilka bardziej smętnych fragmentów, lecz ogółem mamy do czynienia z pozytywnymi wibracjami i wyjątkowo chwytliwą ilustracją, dla której wędruje ode mnie duży kciuk w górę. 

Nie mógłbym też pominąć niezawodnego Nicka Cave’a i jego kompana Warrena Ellisa oraz ich oprawy do zeszłorocznych Kings. Jak na rasowy dramat, a także preferowane przez wyżej wymienionych panów brzmienia przystało, jest posępnie, bardzo jednostajnie i mało widowiskowo. Klimat można tu jednak ciąć wietnamską piłą tarczową, a w ponurej aurze beznadziei da się dostrzec nieoczywiste, surowe piękno. Tradycyjnie już w przypadku tego duetu, trudno jest się od trwającej zaledwie trzy kwadranse ścieżki oderwać, bo mimo gorzkiej natury hipnotyzuje, przyciągając swym minimalizmem. Na swój sposób pozycja obowiązkowa.

W końcu, na rozluźnienie, przesympatyczna składanka Funny Cow, na której Richard Hawley z rozbrajającą czułością wyśpiewuje tytułowy numer, niczym w jakiejś staroświeckiej komedii romantycznej. Na zgrabnym, niezbyt długim albumie znajdziemy też inne kawałki śpiewane – także w duecie – o bardzo ciepłym, czarującym tonie. Łatwo w nich zatonąć. Podobnie jak w nielicznych fragmentach ilustracyjnych, utrzymanych w podobnie nastrojowym stylu, który z łatwością trafi do serca każdego marzyciela. Niezłym kontrastem jest dla nich parę ostrzejszych, rockowych, ale również skąpanych w liryce przebojów Olliego Treversa. Generalnie to pysznie spędzony czas.

Bonus:

Na deser niespodzianka dla miłośników palenia gumy do taktu i Edgara Wrighta. W rok po premierze Baby Driver postanowiono wypuścić na rynek uzupełnienie dla podstawowego soundtracku, o nazwie Volume 2: The Score for a Score. Znajdziemy tu parę piosenek nieobecnych na tamtym wydaniu, parę nowych przeróbek, a także – jak wskazuje tytuł – nieco muzyki ilustracyjnej autorstwa Stevena Price’a (Grawitacja). Przyjemny dodatek.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA