MIŚ. Zawiła intryga i przenikliwy komentarz rzeczywistości PRL
Ryszard Ochódzki, prezes Klubu Sportowego “Tęcza”, ma poważny problem. Problem nazywa się Irena Ochódzka i kiedyś był jego kochającą żoną. Dawno temu, gdy się kochali, to założyli sobie wspólne konto dewizowe w londyńskim banku. Lecz gdy Irena poznała byłego ministra Władka Złotnickiego, zostawiła na lodzie naszego Misia-Rysia. Zabrała mu z domu obrazy, rzeźby (“tego Kossaka, tego Kossaka i tego Buddę!”) i zaplanowała sobie zabranie także mamony z londyńskiego konta. Aby Misio-Rysio jej nie ubiegł, bezlitośnie pozbawiła jego paszport kilku kartek (co zresztą zaraz stało się inspiracją do napisania piosenki, przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej). Ponieważ dewizy na ulicy nie leżą (w odróżnieniu od kamieni jasnogórskich), Ochódzki postanawia znależć swego sobowtóra, któremu wyrobi się paszport, na który Rysio spokojnie będzie mógł polecieć do Londynu. W tym celu dogaduje się z Jankiem Hochwanderem, znajomym kierownikiem produkcji filmu “Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta”, by ten ogłosił casting na sobowtóra. Oprócz bliźniaczek (“noo, bo my jesteśmy takie podobne do siebie!”) i Wesołego Romka, do wytwórni zgłasza się umorusany węglarz Staszek Paluch, wypisz-wymaluj kopia Ochódzkiego…
Ze wszystkich filmów Stanisława Barei dopiero trzy ostatnie, napisane do spółki ze Stanisławem Tymem, stanowią najpełniejsze dziedzictwo reżysera, są czystym mięchem czegoś, co kiedyś pogardliwie nazywano “bareizmem”, odsądzając reżysera od czegokolwiek poza tandetnym komizmem. Brunet wieczorową porą (1976), Co mi zrobisz jak mnie złapiesz (1978) oraz Miś (1980) stanowią dziś to, co przewidział sam Bareja. Z nich można się uczyć PRL-u, wspominając stojącą na głowie rzeczywistość, kiedy sklepy zaczynały pustoszeć, zwycięski duch spekulanckiej przedsiębiorczości w narodzie pozwalał przeżyć na socjalistycznej urawniłowce, a Stanisławowi Barei podsuwał gotowe sceny.
W Co mi zrobisz jak mnie złapiesz główna oś fabuły, jakkolwiek sprawnie napisana, łącząca wiele wątków i pewnie zmierzająca ku zaskakującemu finałowi, spada na drugi plan, dając pole wątkom pobocznym, pełnym soczystych epizodów, genialnych mikroscenek i wyjątkowo zjadliwego humoru. Zawiłość intrygi w Misiu osiągnęła zenit. Lecz tym razem luźne epizody komediowe ściśle powiązano z główną osią fabuły. Scenariusz to mistrzowski przykład, ile przed głównym bohaterem można postawić przeszkód w dotarciu do celu. Ryszard Ochódzki, by osiągnąć przyziemny cel jakim są dolary złożone w londyńskim banku, zakłada misterną sieć intryg, kłamstw, donosów i przekrętactwa. Nad losami bohaterów unosi się ciężka, śmierdząca aura wszechobecnego kłamstwa. Ochódzki angażuje swego podwładnego do udawania Romana Polańskiego, dzwoniącego z Londynu; mająca mu za złe ekipa Klubu Sportowego “Tęcza” śle bałwochwalcze peany na jego cześć; Hochwander organizuje casting nie mający wiele wspólnego z obsadą jego żałosnej produkcji filmowej; ekipa kradnie z planu parówki – bardzo cenne rekwizyty; Ochódzki odbija dziewczynę Hochwanderowi, którą również kantuje na każdym kroku; goniec z filmu udaje że stołuje się w eleganckiej restauracji, podczas gdy w rzeczywistości walczy o kaszę gryczaną w surrealistycznym barze mlecznym “Apis”; węglarze z pijaną klaczą opychają na lewo węgiel, przekupując milicjanta choinką; stróże prawa stawiają fikcyjne zabudowania, by wlepiać mandaty za nadmierną szybkość na przelotowej trasie; samoloty odlatują z Okęcia o byle jakich porach; ekspedientka w drogerii handluje mięsem spod lady i tak dalej bez końca… Nad tym całym panopticum unosi się wielki słomiany chochoł misia – symbol bezguścia, szmiry, przekrętów, niepotrzebnych inwestycji, pustych rytuałów, pola do popisu dla wszelkiej maści cwaniactwa i chorej, komunistycznej rzeczywistości, gdzie wszystko postawione jest na głowie.
Trudno wyobrazić sobie lepszą pożywkę dla scenarzystów, niż realia PRL-u za czasów upadającego Gierka. Podobnie jak drapieżny i demaskatorski Człowiek z marmuru Andrzeja Wajdy (1976), tak Miś już nie pieścił się z rzeczywistością, kontestując, obśmiewając i wyszydzając co tylko się dało. Bareja z Tymem osiągnęli zdumiewający swoją precyzją poziom połączenia w całość głównej intrygi, pobocznych gagów i przenikliwego komentowania rzeczywistości. Pomimo epizodycznej struktury filmu, integralność świata przedstawionego jest wręcz porażająca. Lecz gdy wiosną 1980 roku doszło do kolaudacji Misia, tępi choć czujni cenzorzy nie dostrzegli barejowego mistrzostwa. Zamiast tego zażądali wycięcia właściwie wszystkich najlepszych i najśmieszniejszych scen filmu. Pod nóż miały pójść m.in. epizody z milicjantami, teksty piosenek układane przez funkcjonariuszy, bar Apis z łyżkami na łańcuchach, wizyta Hochwandera w melinie Staszka Palucha, parówkowa masówka filmowców, genialna scena wręczania paszportów, przepasanie szarfą dziedzica Pruskiego i wiele innych. Z pomocą przyszła sama rzeczywistość pod postacią strajku w stoczni gdańskiej i słynnych porozumień sierpniowych. Na ten przełomowy i ważny czas przypadła druga kolaudacja Misia, na którą Andrzej Wajda przesłał bardzo pochlebną opinię o filmie Barei. To w połączeniu z podniosłym momentem historycznym, niemal w całości stępiło ostrze strażników prawomyślności z Mysiej. Ostatecznie Bareja dokonał kilku poprawek w nazwiskach, wymawianych z ekranu. Tak oto Nowochódzki został Ochódzkim (postsynchrony uratowały sprawę), filmowy reżyser Porębal (czytelna aluzja do znienawidzonego, komunistycznego reżysera Bohdana Poręby) przechrzczony został na nie mniej czytelnego Zagajnego, nazwisko aktora Ryszarda Filipskiego (Soroka z Potopu), pojawiające się w dialogu Stanisława Tyma, musiało zostać zamienione na “Fronczewskiego chcą ze mnie zrobić”.
Wypisano już morze atramentu, spekulując, co było gdyby Stanisław Bareja doczekał upadku komunizmu i pracy w nowych warunkach. Czy potrafiłby dostosować się do rzeczywistości po 1989 roku i nakręcić równie dobre i śmieszne filmy, ukazujące spryt, pomysłowość i obnażające głupotę i małe łajdactwa Polaków? Czy może zwróciłby się ku poważniejszej problematyce społecznej? Albo poniósłby klęskę, jak Stanisław Tym i Sylwester Chęciński, którzy nieudolnie i żenująco dopisali dalsze losy Ryszarda “Misia Rysia” Ochódzkiego w Rozmowach kontrolowanych? Niezależnie od tych akademickich dyskusji filmy Stanisława Barei przeżywają obecnie drugą (a może już nawet trzecią) młodość, są wznawiane na DVD, wygrywają we wszelkich prasowych, telewizyjnych i internetowych plebiscytach na najlepsze polskie komedie, plasują się w czołówce najpopularniejszych dzieł kina polskiego w ogóle, rekordowa ilość dialogów wiedzie od dawna samodzielny, pozafilmowy żywot, aktorskie kreacje Pokory, Tyma, Fedorowicza, Gołasa, Kowalewskiego, Pyrkosza, oraz Bronisława Pawlika, Mieczysława Czechowicza, Jerzego Dobrowolskiego czy Romana Wilhelmiego przylgnęły do ich wizerunku na stałe i są po dziś dzień wspominane i przywoływane przez kolejne pokolenia widzów. Nad ciągle żywą spuścizną Barei nie potrafił przejść do porządku dziennego tylko jego przyjaciel Stanisław Tym. Najpierw przy mocno chybionych Rozmowach kontrolowanych, a potem w Rysiu. Ale to już inna opowieść.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2007.02.09)