Miłe złego początki. Świetne SCENY OTWIERAJĄCE w KIEPSKICH filmach
Inspiracją do napisania niniejszego zestawienia były moje zeszyty z czasów szkolnych. Zeszyty, których pierwsze stronice mieniły się wszelkimi dostępnymi mi wówczas kolorami pisaków oraz kredek, były pięknie kaligrafowane i zdobiły je fikuśne szlaczki. Od mniej więcej szóstej strony każdego z tych efektownych dotychczas kajetów, miejsce staranności przejmował chaos. Bazgroły, wulgarne rysunki ukryte pod zagiętym rogiem kartki z napisem SEKRET, kropki, kreski, dzikie węże. Z wymienionymi poniżej tytułami jest podobnie. Sceny otwierające te filmy zasługują bowiem na uznanie. Im dalej jednak w las, tym większy bałagan, a wraz z nim rosnące rozczarowanie odbiorcy.
„Statek widmo” (2002)
Chociaż prezentowane zestawienie ma dotyczyć filmów słabych, to ja, w przeciwieństwie do większości krytyków, Statek widmo wspominam całkiem dobrze. Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że produkcja Steve’a Becka posługuje się kliszami znanymi z horrorów o nawiedzonych domach i tym samym nie oferuje widzom właściwie nic nowego na tym poziomie, ale moja słabość do morskich opowieści z dreszczykiem oraz pięknie przedstawionych wraków statków, pozwoliła mi bawić się na tym filmie wyśmienicie. Skupmy się jednak na tym fragmencie Statku widmo, który zdobył uznanie wielu ludzi, czyli na scenie otwierającej. Ta bowiem rzeczywiście skomponowana została w sposób mistrzowski. Horror Becka rozpoczyna się niczym marynistyczny retro romans: różowy tytuł, w tle piękna muzyka balowa. Brakuje tylko eleganckich kobiet w pięknych tutaj toaletach i mężczyzn w białych koszulach, wspaniałych krawatach. A nie, czekaj, są! Uroczo pląsają na pokładzie Antonii Grazii do przepięknie wyśpiewanego przez urodziwą Francescę utworu Senza fine. Jeszcze rzut oka na wyraźnie znudzoną podróżą dziewczynkę i wracamy na szczelnie wypełnioną ludźmi balową „salę”. Wtem, tajemnicza postać przesuwa jakąś dźwignię, wprawiając w ruch potężną korbę, na którą w zawrotnej prędkości nawija się stalowa linka. Tańczący przedstawiani są teraz w trybie slow motion, a w opozycji do nich wspomniana linka zwija się coraz szybciej i coraz bardziej z drugiej swojej strony się napręża. Francesca wyśpiewuje refren, zmysłowo wijąc się na scenie. Napięcie rośnie. Naprężony już prawie do granic możliwości drut zrywa oświetlenie, przecina zdobiące pokład kwiaty. Wreszcie niczym rozgrzany nóż przez masło przesuwa się po ciałach pasażerów. Kamera rejestruje zdziwione twarze ludzi trwających w tanecznych pozach. Beck długo każe nam czekać na finał tego otwarcia. Finał groteskowy, krwawy, szalony i jedyny w swoim rodzaju.
„Śmierć nadejdzie jutro” (2002)
Doskonale pamiętam cały ten hype towarzyszący produkcji Śmierć nadejdzie jutro. Nie dość bowiem, że był to jubileuszowy 20. film serii o Jamesie Bondzie, to jeszcze jego premiera zbiegła się z 40. urodzinami 007. Nic więc dziwnego, że twórcy tego tytułu zapragnęli, aby poprzez liczne nawiązania oddać hołd wcześniejszym odsłonom przygód słynnego szpiega, a przy okazji dostarczyć widzom coś zupełnie nowego, w ich rozumieniu – spektakularnego. Chcieli więc dobrze, a wyszło jak… zawsze. Śmierć nadejdzie jutro cierpi na nadmiar pomysłów nie z tego świata, a także brak równowagi. Podczas gdy najdoskonalsze Bondy idealnie równoważyły w sobie elementy przygody, akcji, humoru, patosu i romansu, film Lee Tamahoriego jawi się jako festiwal skrajności. Rewelacyjne, mroczne oraz intensywne otwarcie, w którym obserwujemy (również podczas surrealistycznych napisów początkowych) wstrząsające tortury, przeprowadzane przez żołnierzy Korei Północnej na Jamesie Bondzie ma się zatem nijak wobec późniejszych scen pełnych dziwacznych atrakcji i zapewne drogiego efekciarstwa.
„Obcy kontra Predator 2” (2007)
Wygląda na to, że odpowiedzialni za Obcego kontra Predatora 2 bracia Strause wzięli sobie przede wszystkim za cel, aby sequel obiecującego pomysłu (przynajmniej na papierze) na crossover był bardziej brutalny i mroczny od swojego poprzednika. Stworzyli więc skąpany w ciemnościach i gęstej, upuszczanej bez przerwy krwi narracyjny bałagan, który broni się jedynie sprawnym otwarciem będącym właściwie około 5-minutowym streszczeniem całości filmu. Cała reszta tej produkcji to blamaż jej twórców. Obcy kontra Predator 2 zdaje się dziełem ludzi, którzy nigdy nie widzieli ani oryginalnej serii filmów o ósmym pasażerze Nostromo, ani ziemskich przygód Predatora i postanowili to ukryć brakiem jakiejkolwiek przyzwoitości i wywołującą irytację zamiast strachu jazdą po bandzie. Wszystkim tym, którzy wciąż mają obawy przed odpaleniem drugiej części niesławnego crossovera, przypomnę, że otwarcie AvP 2 przedstawia „narodziny” Predaliena i w moim odczuciu to całkiem interesujące 5 minut. Jest na YouTubie.
„Zdarzenie” (2008)
Chociaż w filmach Manoja Nighta Shyamalana najważniejsze rzeczy dzieją się zazwyczaj pod sam koniec, to w przypadku Zdarzenia większą siłę rażenia ma według mnie początek. Zanim jednak przypomnę wam, jak rozpoczyna się produkcja króla twistów z 2008 roku, skupię się na jego krótkiej ocenie całościowej. Zdarzenie jest bowiem jednym z najdziwniejszych obrazów, jakie kiedykolwiek oglądałem. I to wcale nie z powodu oczywiście niespodziewanego zwrotu akcji, ale przede wszystkim dlatego, że jego twórcy kompletnie nie wiedzieli, w jakim gatunku się tutaj poruszać. W rezultacie film ten ani nie straszy, ani nie śmieszy, ani też nie zmusza do głębszych przemyśleń. Wydaje mi się także, że występujący w Zdarzeniu Mark Wahlberg miał wrażenie, iż gra w produkcji do bólu poważnej, a jego ekranowa partnerka, Zooey Deschanel występowała z kolei najpewniej w jakiejś komedii. Co dziwniejsze, mimo wskazanych wyżej wad, od tytułu Shyamalana z 2008 roku trudno było mi się oderwać. Myślę, że w dużej mierze odpowiedzialny jest za to wspomniany wyżej, cholernie intrygujący początek, w którym przedstawiono, jak część ludzi najpierw zapomina najprostszych czynności, a następnie popełnia samobójstwo. W rozpoczęciu Zdarzenia na uwagę zasługują szybkie cięcia montażowe przeplatane długimi ujęciami POV oraz zabawa ostrością obrazu, które wraz z idealnie dopasowaną muzyką skutecznie wprowadzają gęstą atmosferę grozy. Cóż jednak z tego, skoro z minuty na minutę to, co zostało zbudowane w scenach otwarcia, rozrzedzane zostaje niezdecydowaniem twórców i fatalnymi występami aktorów.
„Hancock” (2008)
Zanim w 2016 roku Deadpool odświeżył szerokiej publiczności superbohaterski gatunek filmowy, podobną próbę znacznie wcześniej podjęli twórcy Hancocka. Chociaż początek produkcji Petera Berga był pod tym kątem obiecujący, dalsza część filmu (przede wszystkim jego druga połowa) okazała się totalnym, tępo moralizującym niewypałem. Tytułowy Hancock to nielubiący ludzi dupek i pijak obdarzony specjalnymi mocami. Idealny kandydat na Supka z popularnego The Boys od Amazona. Na nieszczęście publiczności, na życiowej drodze Hancocka stanął pewien specjalista od PR, Ray, który to postanowił odbudować reputację superbohatera. Wróćmy jednak do dobrze rokujących początków tytułu Berga. Film ten bowiem od pierwszych minut dosłownie wciska gaz do dechy. Przypomnę, że Hancocka poznajemy, gdy jakiś dzieciak budzi go z pijackiego snu na jednej z miejskich ławek. Chłopak wskazuje superbohaterowi transmitowany w telewizorach policyjny pościg i żąda, aby ten podjął jakieś kroki. Po chwili namysłu i łyku whisky Hancock wzbija się w powietrze i po trudnym locie na podwójnym gazie znajduje się w samochodzie azjatyckich przestępców. Zamiast jednak ująć sprawców napadu, wdaje się z nimi w dyskusję, a ci strzelają w jego butelkę whisky, roztłukując ją. Dopiero to wydarzenie powoduje, że nasz superbohater postanawia wymierzyć im karę, demolując przy tym znaczną część dzielnicy miasta. Scena otwierająca Hancocka znakomicie ilustruje głównego bohatera filmu. Ba! To jakieś 4 minuty, które z miejsca pozwalają odbiorcy uznać protagonistę za postać interesującą. Szkoda, że przez kolejne minuty produkcja Berga robi wszystko, żebyśmy przestali tak postrzegać Hancocka.
„X-Men Geneza: Wolverine” (2009)
X-Men Geneza: Wolverine to film, który znienawidzili krytycy i dość chłodno przyjęli fani wesołej gromadki Charlesa Xaviera. Nic w tym dziwnego, ponieważ twór Gavina Hooda po prostu nie zasługuje na miłość. Geneza Rosomaka okazuje się tu bowiem nudna, głupia i wtórna. Jest jednak moment, za który X-Men Genezę: Wolverine należy pochwalić. To sam jego początek, a właściwie sceny wojenne towarzyszące napisom początkowym. Widzimy w nich Jamesa Howletta oraz Victora Creeda biorących wspólnie udział w najważniejszych wojnach, w których uczestniczyli Amerykanie. Panowie nie należą do żadnej organizacji zrzeszającej superbohaterów, ale po prostu razem walczą z wrogiem. Zafascynowany tym intro szukałem w Internecie dodatkowych informacji na temat historii Jamesa oraz Victora i natrafiłem na felieton, którego autor zainspirowany wspomnianym wstępem filmu Hooda zastanawiał się, dlaczego geneza Wolverine’a (i Sabretootha) musiała być oparta na kliszach i czy nie lepiej byłoby zadawać pytania o sens brania udziału nieśmiertelnych właściwie bohaterów w wojnach, o powody takich działań, a także o moralne aspekty ich postępowań. Wygląda na to, że ok. 3-minutowe otwarcie X-Men Geneza: Wolverine generuje więcej pytań i przemyśleń, aniżeli pozostałe 100 minut jego trwania. Nieźle.
„Avengers: Czas Ultrona” (2015)
W Avengers: Czas Ultrona wszystkiego jest za dużo. Za dużo postaci, za dużo wrogów, za dużo wątków pobocznych i za dużo zwrotów akcji. Czasami wręcz trudno zorientować się, co dzieje się na ekranie, i w związku z tym nie sposób się w przedstawianą historię zaangażować. Wygląda więc na to, że więcej nie zawsze oznacza lepiej. Szkoda, bo otwarcie produkcji Jossa Whedona z 2015 roku jest doprawdy ekscytujące i w przeciwieństwie do reszty filmu można w nim poczuć, że Avengersi to zgrany zespół i dobrze naoliwiona maszyna. Rozpoczęcie Czasu Ultrona to potężna sekwencja akcji napędzana efektownymi pojedynkami superbohaterskiej ekipy z obrońcami bazy Hydry w Sokowii. Przypomnijcie sobie np. rzut motocyklem we wroga wykonany przez Kapitana Amerykę, przelot Iron Mana przez ciężarówkę Hydry czy falę uderzeniową wywołaną uderzeniem młota Thora o tarczę Kapitana Ameryki. Rewelacyjne, wysokooktanowe otwarcie.