MASZYNA ŚMIERCI. Mechaniczny Obcy od twórcy BLADE’A
Od momentu kiedy na ekranie pojawiają się wspomniani anarchiści-złodzieje (co wydaje się w tym przypadku ukłonem w stronę Szklanej pułapki, gdyż okazuje się, że panowie wcale nie są złodziejami, a co więcej, jednego z nich gra… złodziej-terrorysta z tamtego filmu), Maszyna śmierci zaczyna nieprzyjemnie huśtać się tonacyjnie. Do tej pory jedynym dzikim elementem fabuły był Dante, ale po wejściu karykaturalnego tercetu nawet główna bohaterka przestaje zachowywać się jak szefowa korporacji, a zaczyna dowcipkować. Humor rozpięty jest od czarnego i absurdalnego (po wyliczeniu wszystkich przestępstw Dantego komputer sugeruje… dać mu awans) po slapstick (bohaterowie raz gubią drogę w wieżowcu, innym razem jeden z nich nierozważnie odwraca się i uderza głową o belkę, co powoduje upadek z nieszczęśliwymi konsekwencjami). Mimo to Norrington nie rezygnuje z mrocznych tematów, jak wykorzystywanie ludzi do eksperymentów militarnych czy wspomnienie śmierci własnego dziecka. Równocześnie oglądamy makabryczne widowisko, gdzie mechaniczny stwór szatkuje wszystko i wszystkich przy pomocy swych stalowych szponów oraz zębów. W konsekwencji trudno na poważnie wziąć walkę ludzi z maszyną, ale i niemożliwe jest potraktowanie tego tylko w kategoriach pastiszu.
Podobne wpisy
Norrington zawodzi tonacyjną niekonsekwencją, ale z nawiązką nadrabia widowiskowością. Ataki tytułowej maszyny są szybkie, niszczycielskie, a przede wszystkim nie do odparcia. Kilkumetrowe żelastwo zostało tak zaprojektowane, aby budzić przerażenie, i choć wydaje się początkowo równie duże i nieporadne co ED-209 z Robocopa, poziomem swej niezniszczalności i zawziętości przypomina Terminatora. Gorzej, że w całym filmie brakuje ujęć, w których widzielibyśmy tę bestię w pełnej krasie, być może z przyczyn budżetowych (pieniędzy na pewno zabrakło na zbroje superżołnierzy, innego wynalazku korporacji – te wyglądają na lekki, plastikowy badziew). Za to doskonale widzimy to, co ona – niebieską przestrzeń i czerwone cele, widok niczym z gry komputerowej, łącznie z punktacją. Odbicie szaleństwa i niedojrzałości Dantego. Gra go niezawodny Brad Dourif, być może już wtedy za stary do roli (miał wówczas 44 lata), ale doskonale się w niej odnajdujący. Jest najlepszy z całej obsady, którą uzupełniają Ely Pouget (zaledwie dwa lata później zagra w innym cyberpunkowym horrorze, Kosiarzu umysłów 2), William Hootkins (znany lepiej z Burtonowskiego Batmana, gdzie grał przekupnego Eckhardta, oraz roli sąsiada-świntucha w Hardware, John Sharian (straszył Christiana Bale’a w Mechaniku) oraz debiutujący Richard Brake, ostatnio kojarzony przede wszystkim z filmami Roba Zombiego. Również dla młodziutkiej Rachel Weisz był to pierwszy film kinowy w karierze – pojawia się u Norringtona dosłownie na chwilę, ale i tak robi wrażenie.
W latach 90. powstało kilka brytyjskich filmów, które łączyły horror z science fiction, nierzadko o cyberpunkowym zabarwieniu. Najsłynniejszym jest Hardware Richarda Stanleya, oparty na podstawie komiksu SHOK! wydanego w kultowym czasopiśmie 2000 AD. Punkowa, anarchistyczna mentalność, mocna warstwa wizualna i obraz niezbyt przyjemnej przyszłości, w której technologia, zamiast pomagać, uderza w człowieka. Status Hardware jako filmu kultowego jest niepodważalny, czego nie można powiedzieć o Maszynie śmierci, mimo że oba te dzieła tematycznie i realizacyjnie są do siebie podobne. Być może problemem jest nadmierna eksploatacja kinowej tradycji horroru i fantastyki oraz tonacyjna huśtawka, choć przecież również debiut Stanleya nie jest pozbawiony błędów. Jego futurystyczność nie zestarzała się jednak tak szybko jak ta Norringtona – to, co kiedyś decydowało o atrakcyjności w kontekście science fiction, obecnie odsyła bezpośrednio do dekady, w której Maszyna śmierci powstała. Sterowany pilotem mechaniczny potwór, zapis na kasetach wideo, a przede wszystkim ówczesna grafika komputerowa – dzisiejszą widownię ta „niedaleka przyszłość” będzie śmieszyć.
Mnie niekonieczne. Wychowałem się na Maszynie śmierci, a kasetę z wypożyczalni katowałem przez całą drugą połowę lat 90. Reżyseria Norringtona jest wspaniałą zapowiedzią tego, co dokona cztery lata później w Bladzie: wiecznym łowcy. Dzisiaj nie potrafię nie patrzeć na wady jego debiutu (choć już wtedy dwugodzinny metraż wydał mi się zdecydowanie przesadzony), ale i dużo bardziej doceniam audiowizualną oprawę, za którą odpowiadają operator John de Borman i autor muzyki, Crispin Merrell. Wizja przyszłości Norringtona może i jest przestarzała, a to, co bawiło 25 lat temu, dziś raczej irytuje, ale kiedy następnym razem będę miał ochotę obejrzeć najntisowego klasyka wideo o morderczym robocie, już wiem, którą płytę włożę do napędu.