search
REKLAMA
Kino klasy Z

BLACK WATER. Van Damme i Lundgren na chałturze

Jarosław Kowal

29 maja 2018

REKLAMA

Niektórym – w tym mnie – wystarczy zobaczyć nazwisko Van Damme albo Lundgren na okładce i już pojawia się niepohamowana chęć zapoznania się z zawartością. W końcu jeden praktykował krwawy sport oraz kickboxing, drugi walczył z Rockym i wcielił się w pierwszego Punishera, a razem kruszyli kopie jako Uniwersalni Żołnierze. Zazwyczaj wystarczy jednak kwadrans, by pogrzebać nadzieje, bo niestety niewielu dzisiaj jeszcze pamięta, jak się robi kino akcji.

Trudno oczekiwać od sześćdziesięciolatków szpagatów i kaskaderskich wyczynów. Starcia z biologią nie da się wygrać, ale przecież Niezniszczalni udowodnili, że można starzeć się godnie. Niestety reżyserski debiut Pashy Patrikiego (dotąd specjalizującego się w tworzeniu zdjęć do podobnych, niskobudżetowych produkcji spod znaku pistoletu i napiętego bicepsa) nie nosi znamion filmu samoświadomego konwencji, do jakiej przynależy, nie wykorzystuje jej najmocniejszych stron, za to wpada we wszystkie pułapki, jakie mniej utalentowani wyrobnicy przypadkowo zastawili jeszcze na przełomie lat 80. i 90.

Fabułę skonstruował Chad Law, specjalista od koszmarków, w których dawne gwiazdy kina chwytają się brzytwy. Odgrywając jego scenariusze, dogorywali już Cuba Gooding Jr. czy John Cusack i właściwie za każdym razem mamy do czynienia z podobnym zestawem schematów. W Black Water jest wrobiony agent, jest tandetny romans ze znacznie młodszą aktorką, jest też niesławny fridging, czyli zabicie ukochanej (to tak niezaskakujący element, że trudno nazwać go spoilerem) po to, aby zwiększyć motywację, heroizm i dramatyzm głównego bohatera.

Największą “inspiracją” musiał być natomiast Plan ucieczki – pierwszy film, w którym tytani Stallone i Schwarzenegger spotkali się na ekranie w rolach głównych. O ile jednak ich ucieczka z superwięzienia potrafiła wciągnąć, o tyle podwodne superwięzienie tytanów klasy B przepełnione jest głównie nudą. Pomysł na umieszczenie skazańców pod powierzchnią oceanu musi wyglądać kusząco, w końcu opuszczenie takiego miejsca nie może być łatwe, ale nie jest to ani nowy pomysł (chociażby w świecie filmów Marvela istnieje podobny obiekt – Raft), ani praktyczny. Z raportu sporządzonego przez Naval Submarine Medical Research Laboratory wynika, że długie przebywanie w hermetycznych warunkach ciasnej kapsuły wiąże się z problemami ze snem, natarczywym hałasem, klaustrofobią i brakiem nasłonecznienia. Krótko pisząc, nie bez przyczyny dotąd nie wprowadzono tej wizji w życie. To nic innego, jak tortury, które podniosłyby poziom frustracji i agresji wśród więźniów, a tym samym zwiększyły ryzyko wywołania buntu.

Ale dość tego realizmu, przecież to film akcji z Van Damme’em! Tyle że w zamian za zrezygnowanie ze spoglądania przez pryzmat świata realnego nie dostajemy absolutnie nic. Łatwo jest uwierzyć w Strażnika Czasu albo postapokaliptycznego Cyborga, kiedy dziury w historii łatają świetne choreografie scen walki, wybuchy i oddanie obsady. W Black Water niczego podobnego nie znajdziecie.

Belgijskiemu mięśniakowi nie chce się. Po jego zmęczonej twarzy widać, że do przyjęcia roli zmotywował go wyłącznie przelew bankowy. Nie wypadł wprawdzie tak fatalnie jak Liam Neeson w Uprowadzonej – wiem, że przywoływałem tę serię już dziesiątki razy, ale trudno o lepszy przykład upadku współczesnego kina akcji – ale krótkie ujęcia i duże zbliżenia odbierają pojedynkom dynamikę, sprawiają, że są nudne i nieangażujące. W Stanach Zjednoczonych film otrzymał kategorię R, ale trudno stwierdzić, z jakiego powodu. Tu i ówdzie pada jakiś wulgaryzm, jednak brutalniejsze starcia zobaczycie nawet w Gwiezdnych Wojnach, a w dodatku podjęto decyzję o rezygnacji z użycia krwi. Najprawdopodobniej wynikało to z trudności w stworzeniu przyzwoicie wyglądającej krwi cyfrowej, bo komu by się dzisiaj chciało marnować czas na sprzątanie planu i pranie kostiumów polepionych syropem kukurydzianym.

Black Water to film akcji tylko z nazwy, bo prawdziwej akcji jest tutaj niewiele. Dolph Lundgren głównie siedzi albo wykonuje pompki, do gry wkracza dopiero w okolicach siedemdziesiątej minuty, ale poza wymianą sztampowych dialogów i oddaniem kilku strzałów robi niewiele. Trudno zrozumieć, dlaczego większość producentów, reżyserów i scenarzystów nie potrafi skorzystać z wciąż silnej nostalgii do czasów świetności kaset VHS. Wystarczyłoby zmienić perspektywę, nabrać dystansu, zwiększyć poziom przerysowania tak, aby jasno wynikała z niego intencjonalność zamiast nieudolności. To nie musi być zaraz Maczeta, ale gdyby “niezniszczalni” weterani trafiali na historie o proporcjach kiczu, akcji i celowości fabuły zbliżonych do Johna Wicka, ich blask nawet dzisiaj nie musiałby gasnąć.

W ostatnich scenach Black Water twórcy zostawili sobie furtkę do stworzenia sequela. Miejmy jednak nadzieję, że furtka zostanie zatrzaśnięta z hukiem i niegdysiejsi Uniwersalni Żołnierze nie będą musieli po raz kolejny stawać się uniwersalnymi aktorami, którzy z braku innych możliwości przystaną na oddawanie swoich nazwisk pasożytom żerującym nie tylko na nich, ale także na nas, niepoprawnie sentymentalnych widzach.

REKLAMA