search
REKLAMA
Analizy filmowe

KING KONG. Chłopięce marzenie Petera Jacksona

Adrian Szczypiński

3 września 2020

REKLAMA

Wspomnieć trzeba tu o pewnej spornej i niejasnej dla niedoinformowanych widzów kwestii – o dinozaurach. Obojętnie, czy w sali kinowej, czy w zasnutym dymem tytoniowym barze, gdzie można usłyszeć reakcje po projekcji – powraca pytanie, co wielkie gady robiły na Wyspie Czaszek? Toż to nie Park Jurajski! Owszem, przeciwnie (jak powiedział szczur na napisach końcowych Uciekających kurczaków). Dinozaury należą do Skull Island jak Kevin do pustego domu, gdyż dokładnie tak wymyślili to sobie twórcy oryginalnego filmu. Po zakończeniu walki z T-Rexem Kong tak samo sprawdza złamaną paszczę dinozaura. Nie należy się tu sugerować beznadziejnym remakiem Johna Guillermina, który w 1976 roku wywalił dinozaury ze swego gniota. Wyspa Czaszek to zaginiony świat, w którym ewolucja pozostała nietknięta żadnym kataklizmem, co pozwoliło na przemycenie do XX wieku wielkich gadów i nie tylko. Argument o niedokładnej zgodności wyglądu T-Rexa z filmu Jacksona w stosunku do T-Rexa u Spielberga twórcy nowej wersji wyjaśnili nad wyraz logicznie: zamknięty ekosystem wyspy w ciągu kilkudziesięciu milionów lat odbił ścieżkę ewolucji dinozaurów w kierunku właśnie ich rzadko spotykanego wyglądu, pozbawionego naukowych pretensji. Twórcy w pewnym momencie poszli w tym kierunku tak daleko, że stworzyli nieistniejącego dinozaura, nazwanego Wetasaur. Z drugiej strony zagadką pozostaje wyjątkowość Konga. Ale u Jacksona przez chwilę widać na ekranie szkielet innej wielkiej małpy – wychodzi na to, że do 1933 roku ze swojego gatunku przeżył tylko Kong, zaś jego dojmująca samotność stała się jednym z motorów jego uczucia do Ann. Chyba ze przyjmiemy koncepcję rodem z Pixara – w jednym z dialogów z Potworów i spółki Mike Wazowski jasno poinformował, że King Kong to wygnaniec z Monstropolis…

Powrót z Kongiem do cywilizacji odbył się w najbardziej zgodny z oryginałem sposób (z tradycyjną zagadką “jak oni przenieśli go na statek” włącznie; moja propozycja to “służbowo, na statek”). Peter Jackson oczywiście rozciągnął ostatni akt w czasie w stosunku do oryginału, lecz za wyjątkiem bajecznej sceny spotkania Konga i Ann na ulicach Nowego Jorku i zaskakującego humorem epizodu na zamarzniętym stawie w Central Parku, finał filmu od spektaklu w teatrze aż po pamiętne ostatnie słowa Carla Denhama to niemal dokładna powtórka oryginału. Oczywiście Jackson nie trzymał się niewolniczej metody Gusa van Santa rekonstruującego Psychozę. On każdy epizod oryginału z podziwu godną konsekwencją potraktował jak spełnianie snu z dzieciństwa, który ma okazję opowiedzieć na nowo, dodając tu i ówdzie subtelne rozwinięcia dla lepszego efektu dramatycznego, potęgującego zagrożenie i napięcie. King Kong AD 1933 tylko raz pomylił się przy szukaniu Ann wśród mieszkanek Nowego Jorku, a nieszczęsną ofiarę pomyłki, wyciągniętą z mieszkania wieżowca, zrzucił wprost na ulicę. Tutaj Kong przebiera w blondynkach jak w ulęgałkach, a kobiety, które błędnie wziął za Ann, po prostu wyrzuca za siebie – epizody te są śmieszne i straszne zarazem, choć Jackson litościwie oszczędził zbliżeń spadających na uliczny beton pań; ważniejsza była rozpaczliwa determinacja Konga szukającego swej ukochanej.

I wreszcie finał na Empire State Building, ówczesnej dumie architektonicznej Nowego Jorku. To chyba najbardziej wierna oryginałowi sekwencja filmu, gotowy, uświęcony klasyką wzorzec, czekający tylko na podanie za pomocą najnowocześniejszej techniki. Tu także widać rękę Jacksona. Jego sposób filmowania (nieważne, że w większości wirtualną kamerą, pośród odtworzonego w komputerach Nowego Jorku) jest równie spektakularny, jak we Władcy Pierścieni. Nie ma tu wielkich bitew z tysiącami cyfrowych statystów wprost z techniki symulacyjnej Massive. Są dwie postaci na jednym budynku i sześć dwupłatowców. Tylko tyle. Lecz tak poruszającego w swym dramatyzmie epilogu, tak perfekcyjnie napisanego, choć znanego jeszcze przed wejściem do kina finału, wreszcie tak mistrzowsko nakręconego zakończenia tego epickiego widowiska nie spotyka się we współczesnym kinie często. Od początku wiadomo, że Kong uratuje Ann za cenę własnego życia, że zaszczute cywilizacyjną pychą zwierzę skapituluje przed nieznaną wcześniej przemocą, że nie odda swego życia łatwo, strącając własnymi łapskami część eskadry, i wreszcie z ostatnimi uderzeniami przestrzelonego serca puści iglicę Empire State Building. Ten finał pojedynku podeptanej natury z butnymi ludźmi znany jest od ponad 70 lat, a mimo to Peter Jackson z powodzeniem jeszcze raz sprzedał tę tragiczną historię i to w czasach, kiedy szczęśliwe zakończenia, nawet za cenę posądzeń o sabotaż, wydają się być jedyną opcją. Tym bardziej, że mamy przecież do czynienia z filmem przygodowym. W Parku Jurajskim ekipa prof. Hammonda jak niepyszna opuszczała wyspę w poczuciu klęski, choć pozytywni bohaterowie ocaleli. Spielbergowski sequel także kończył się mimo wszystko budującą myślą, że “życie znajdzie sposób” i widokiem skrzeczącego pterodaktyla. King Kong kończy się jednoznacznie tragicznie. Oryginalny film zakwalifikowano gatunkowo jako horror (nazwa monster-movie zrobiła karierę dopiero po wojnie), a w opowieściach grozy nie ma łatwych zakończeń. Po latach z King Konga wyparowała groza. Pozostała przygoda, ustępująca miejsca poruszającemu tragizmowi i refleksji na temat destrukcyjnej roli cywilizacji, bezpardonowo niweczącej odwieczny porządek przyrody. Zdumiewające techniczne fajerwerki nie przesłoniły Jacksonowi tej myśli. Najważniejszą zmianą w charakterze Konga było zaakcentowanie jego wieloletniej izolacji, wypełnionej walkami z drapieżcami z wyspy. Przeorane bliznami ciało goryla, połamane kły i miejscami wyleniała sierść bez jednego słowa dialogu mówią najdobitniej o jego nieszczęśliwej wegetacji pozbawionej śladów empatii od innej istoty. Podstawiane mu kobiety z plemienia traktował tylko jako papu. Czyż można się dziwić, że włochaty olbrzym zwariował na punkcie Ann, która nijak nie pasowała do jego monotonnej rzeczywistości? Każdy facet by zwariował. Życie w odosobnieniu nie odebrało mu jednak godności i wzniesienia się ponad nagły uczuciowy chaos. Oto bowiem po załatwieniu trzech T-Rexów Kong nawet nie próbuje ukryć swego wkurzenia na lekkomyślną Ann. Film Petera Jacksona obfituje w takie właśnie charakterologiczne smaczki, których próżno szukać w oryginalnym filmie.

REKLAMA