KING KONG. Chłopięce marzenie Petera Jacksona
Wspomnieć trzeba tu o pewnej spornej i niejasnej dla niedoinformowanych widzów kwestii – o dinozaurach. Obojętnie, czy w sali kinowej, czy w zasnutym dymem tytoniowym barze, gdzie można usłyszeć reakcje po projekcji – powraca pytanie, co wielkie gady robiły na Wyspie Czaszek? Toż to nie Park Jurajski! Owszem, przeciwnie (jak powiedział szczur na napisach końcowych Uciekających kurczaków). Dinozaury należą do Skull Island jak Kevin do pustego domu, gdyż dokładnie tak wymyślili to sobie twórcy oryginalnego filmu. Po zakończeniu walki z T-Rexem Kong tak samo sprawdza złamaną paszczę dinozaura. Nie należy się tu sugerować beznadziejnym remakiem Johna Guillermina, który w 1976 roku wywalił dinozaury ze swego gniota. Wyspa Czaszek to zaginiony świat, w którym ewolucja pozostała nietknięta żadnym kataklizmem, co pozwoliło na przemycenie do XX wieku wielkich gadów i nie tylko. Argument o niedokładnej zgodności wyglądu T-Rexa z filmu Jacksona w stosunku do T-Rexa u Spielberga twórcy nowej wersji wyjaśnili nad wyraz logicznie: zamknięty ekosystem wyspy w ciągu kilkudziesięciu milionów lat odbił ścieżkę ewolucji dinozaurów w kierunku właśnie ich rzadko spotykanego wyglądu, pozbawionego naukowych pretensji. Twórcy w pewnym momencie poszli w tym kierunku tak daleko, że stworzyli nieistniejącego dinozaura, nazwanego Wetasaur. Z drugiej strony zagadką pozostaje wyjątkowość Konga. Ale u Jacksona przez chwilę widać na ekranie szkielet innej wielkiej małpy – wychodzi na to, że do 1933 roku ze swojego gatunku przeżył tylko Kong, zaś jego dojmująca samotność stała się jednym z motorów jego uczucia do Ann. Chyba ze przyjmiemy koncepcję rodem z Pixara – w jednym z dialogów z Potworów i spółki Mike Wazowski jasno poinformował, że King Kong to wygnaniec z Monstropolis…
Powrót z Kongiem do cywilizacji odbył się w najbardziej zgodny z oryginałem sposób (z tradycyjną zagadką “jak oni przenieśli go na statek” włącznie; moja propozycja to “służbowo, na statek”). Peter Jackson oczywiście rozciągnął ostatni akt w czasie w stosunku do oryginału, lecz za wyjątkiem bajecznej sceny spotkania Konga i Ann na ulicach Nowego Jorku i zaskakującego humorem epizodu na zamarzniętym stawie w Central Parku, finał filmu od spektaklu w teatrze aż po pamiętne ostatnie słowa Carla Denhama to niemal dokładna powtórka oryginału. Oczywiście Jackson nie trzymał się niewolniczej metody Gusa van Santa rekonstruującego Psychozę. On każdy epizod oryginału z podziwu godną konsekwencją potraktował jak spełnianie snu z dzieciństwa, który ma okazję opowiedzieć na nowo, dodając tu i ówdzie subtelne rozwinięcia dla lepszego efektu dramatycznego, potęgującego zagrożenie i napięcie. King Kong AD 1933 tylko raz pomylił się przy szukaniu Ann wśród mieszkanek Nowego Jorku, a nieszczęsną ofiarę pomyłki, wyciągniętą z mieszkania wieżowca, zrzucił wprost na ulicę. Tutaj Kong przebiera w blondynkach jak w ulęgałkach, a kobiety, które błędnie wziął za Ann, po prostu wyrzuca za siebie – epizody te są śmieszne i straszne zarazem, choć Jackson litościwie oszczędził zbliżeń spadających na uliczny beton pań; ważniejsza była rozpaczliwa determinacja Konga szukającego swej ukochanej.