DZIEŃ ZAGŁADY (1998). 20 lat od premiery wzorcowego filmu katastroficznego

Amerykanie to ciekawy naród. Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że żadna inna nacja przy udziale medium filmowego nie potrafi sprzedać reszcie świata tak wyraziście nakreślonej narodowej wyjątkowości i płynącej za jej sprawą dumy. Czy to przypadek, że lecąca w kierunku Ziemi kometa ma trafić właśnie w Amerykę Północną, a wysłana w kosmos ekipa śmiałków składa się głównie z Amerykanów? Nakręcony w iście jankeskim duchu Dzień zagłady przedstawia jednak historię w pełni uniwersalną, w czym widzę jego największą zaletę.
Pewnie każdy z was zna przynajmniej jeden film, do którego przejawia tak wiele sentymentu, że nie potrafi go rzetelnie skrytykować, nawet jeśli na krytykę zasługuje. Ja mam tak na przykład z Dniem zagłady, którego wprost uwielbiam i po latach wciąż uznaję za najlepszy film katastroficzny podszyty fantastyką naukową, jaki dane mi było obejrzeć. I nie przeszkadza mi, że oceny na Rotten Tomatoes pokazują zgoła co innego. Nadarzyła się dobra okazja do przypomnienia sobie tego niezwykłego filmu, gdyż w maju wybiła dwudziesta rocznica jego premiery. Po ponownym seansie jestem mile zaskoczony – film wciąż działa na mnie tak, jak działał za moich młodzieńczych lat, nadal skutecznie wydobywając głęboko skrywane łzy wzruszenia.
Sympatycy kina katastroficznego dobrze pamiętają rok 1998. Wówczas w niewielkich odstępach czasu do kin weszły dwa widowiska o bliźniaczej tematyce, charakteryzujące się jednym, nadrzędnym celem – zdobyć serca widowni oraz wyniki box office’u. W maju premierę miał recenzowany Dzień zagłady w reżyserii Mimi Leder, a pod koniec czerwca do kin wszedł Armageddon Michaela Baya. Oba widowiska skupiały się na ukazaniu bardzo bliskiej katastrofy mającej przybyć z kosmosu. Filmy te opowiadają o tym, jak do Ziemi zbliża się ciało niebieskie (kometa lub asteroida) – o trajektoriach lotu przecinających ziemską orbitę – którego uderzenie najpewniej zniszczy wszelkie formy ziemskiego życia. Grupa śmiałków zostaje zatem wysłana kosmicznym statkiem w celu umieszczenia i zdetonowania ładunków wybuchowych na podążającym w kierunku Ziemi obiekcie.
Kto okazał się zwycięzcą tego pojedynku? Bez wątpienia film Michaela Baya, który zdołał przynieść więcej zysków z kin i był przy tym filmem znacznie popularniejszym. Choć obydwa obrazy wywołały mieszane uczucia krytyków, to jednak Dzień zagłady z budżetem 70 mln dolarów zarobił ok. 350 mln, a Armageddon, kosztując dwa razy tyle, bo 140 mln dolarów, zdołał zakończyć pochód przez kina z ponad pół miliarda dolarów na koncie (co na tamte czasy było wynikiem całkiem przyzwoitym). Do tego trzeba także doliczyć zyski z rynku VHS. Wspominając tamte chwile, mam nieodparte wrażenie, że o Armageddonie było po prostu głośniej, wszyscy chcieli go obejrzeć także ze względu na nagromadzenie w obsadzie znanych nazwisk. Po latach film częściej pojawiał się też w ramówkach telewizyjnych. Od samego początku miałem jednak wrażenie, że Dzień zagłady został niesprawiedliwie zagłuszony i niejako zmuszony do oddania pola popularniejszemu rywalowi. Choć filmem jest przy tym znacznie lepszym.
Dziś pewnie byłoby wokół niego więcej szumu, ponieważ jest udanym przykładem filmu katastroficznego nakręconego przez kobietę. Może nie jest to konwencja pasująca do kobiecej wrażliwości, ale Mimi Leder idealnie się w niej odnalazła. Doświadczona głównie w produkcjach telewizyjnych reżyserka zastąpiła na tym stanowisku samego Stevena Spielberga, który choć pierwotnie przymierzał się do projektu, to jednak ostatecznie zadowolił się rolą producenta wykonawczego. Miejmy nadzieję, że nie jest on tym „wykonawczym”, który odradził reżyserce zatrudnienie Morgana Freemana do odegrania roli prezydenta USA, argumentując to tym, że przecież Dzień zagłady nie ma być filmem science fiction, więc osoba czarnoskóra nie może zagrać przywódcy narodu amerykańskiego. Przykład Baracka Obamy mówi nam dziś jednak co innego.