Dom 1000 trupów. Niemożliwe? A jednak.

Rob Zombie (niegdyś zapisany w którymś zapomnianym urzędzie jako Robert Cummings) to postać, delikatnie rzecz ujmując, kontrowersyjna. Człowiek-orkiestra, o szerokim wachlarzu ambicji. Przede wszystkim niewątpliwie muzyk, piosenkarz i autor tekstów – z tym jest najlepiej kojarzony, chociaż z jego własnych słów wynika, że chętnie posłałby całą scenę muzyczną do diabła, żeby móc swobodnie kręcić filmy.
Można wierzyć bądź nie. Jak na razie może się pochwalić dorobkiem w postaci dwóch filmów pełnometrażowych, z których każdy zostawił za sobą jaskrawą smugę skandalu. Rob wyłonił się z cienia w 1984, kiedy wraz z przyjaciółką Sean Yseult założył zespół pod nazwą White Zombie, od tytułu filmu z 1932 z Belą Lugosim w roli głównej (nawiązanie, jak się miało potem okazać, bardzo dla Roba charakterystyczne). Kapela inspirowała się gigantami heavy metalu z jednej, a punkowymi outsiderami z drugiej strony, i jak każda grupa szukająca dopiero własnej twarzy, zostali bezpiecznie zaliczeni do nurtu undergroundowego. Mocniejsze brzmienie uzyskali dopiero wówczas, gdy do grupy dołączył były członek Accused, gitarzysta enigmatycznie zwany J., w dokumentach zapisany jako Jay Noel Yuenger. Ostatecznie White Zombie ustaliło się jako kapela heavy metalowa z elementami industrialu. Szukając dla siebie koncepcji teatralnej kreacji na wzór Kiss i Alice Coopera, przyjęli ostatecznie stylistykę zaczerpniętą ze starych horrorów – widoczną w ich strojach, makijażu, teledyskach i metodach promocji. White Zombie odniosło duży sukces; grali razem przez trzynaście lat, aż w 1996 Rob postanowił rozpocząć solową karierę. Jako przyczynę rozpadu grupy oficjalnie podali “zmęczenie materiału”.
Zainteresowania Roba nie ograniczają się, jak już wspomniano, do rynku muzycznego. Jest także producentem, twórcą komiksów, rysownikiem, scenarzystą. Wyreżyserował większość swoich teledysków. Zaprojektował osobiście większość tatuaży, które pokrywają go w dużej obfitości. Próbował nawet swoich sił jako prezenter telewizyjny. Słowem, zainteresowań ma bez liku. Jego pasja filmowa jednak jest namiętnością szczególną. Datuje się od najwcześniejszych lat, ma korzenie w pierwszych fascynacjach ekranowych, które zresztą zostały mu do dzisiaj. Rob Zombie jest prawdziwym fanatykiem filmowym. Przede wszystkim – znawcą i wielbicielem horrorów wszelkiej maści, rodzaju i poziomu. To uwielbienie tej miary, jak to, które Quentin Tarantino żywi dla komiksów i filmów video klasy C/Z lat siedemdziesiątych. U Quentina ta szczególna pasja przeobraziła się w “Pulp Fiction”. Dla Roba przybrała formę “Domu 1000 trupów”.
“Pulp Fiction” jawi się przy nim jak łagodna opowiastka snuta przez wytwornych dżentelmenów. Kręcąc swój debiutancki obraz, Zombie najwyraźniej przyjął formułę gaz do dechy. Nie popuszcza ani na chwilę, ale co najważniejsze, wychodzi mu to świetnie. Film wzbudził kontrowersje już z uwagi na osobę samego twórcy. Pokryty tatuażami i otwarcie głoszący podziw dla Charlesa Mansona, co bardziej delikatnym osobom kojarzył się z nowym obliczem Antychrysta. Wejście filmu do dystrybucji nijak nie poprawiło sytuacji, o ile jej wręcz nie pogorszyło. Universal, który zgodnie z początkowymi założeniami miał za tę dystrybucję odpowiadać, wycofał się z przerażeniem. Bo też – na litość! – jaki umysł mógł zrodzić taką wizję? To musi być płód wyobraźni szaleńca, heretyka, satanisty i ogólnie rzecz ujmując, świra. Lepiej umyć od tego ręce i nie przejmować się groźnymi implikacjami bariery “NC-17″…